26 Lut 2011, Sob 14:38, PID: 241515
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 26 Lut 2011, Sob 14:44 przez ostnica.)
Też się buntuję, a okazuje się, że bunt jest rodzajem zależności. Zależna i zniewolona jest córka, która w całości podporządkuje się matce, ale i ta, która z hukiem opuszcza dom i całe życie próbuje budować na przekór wizji matki (choćby ta nie żyła, bo chodzi o uwewnętrzniony obraz matki). Nie dociera do tego, kim rzeczywiście jest i chce być, tworzy siebie przeciwko matce, czyli jednak po jej dyktando. O niej, przez nią, na przekór niej, wciąż chodzi o NIĄ.
Bunt, walka, pochłania tyle energii i uwagi, że nie starcza jej na prawdziwe zajęcie się sobą. I wskazuje, że tak naprawdę nie znam innej drogi, niż wydeptana przez matkę/większość/kulturę/normę (czy raczej jej wyobrażenie), nie ważne, czy idę w wyznaczonym kierunku, czy w przeciwnym.
Sam przeciwko wszystkim - to etos z bajek, próba zawrócenia kijem rzeki, która nikogo nie obchodzi i nie przynosi efektów. Co więcej, spora część ludzkości nie dostrzega linii podziału na "ich" i po przeciwnej stronie barykady "mnie", bo tej granicy obiektywnie nie ma, ona jest tylko w mojej głowie. W ten sposób stałam się jedynym niewolnikiem i ofiarą swojej walki.
Nie chodzi mi o konformistyczne zachowania, ale o bezsensowność sprzeciwu dla samego sprzeciwu. On jest z resztą u nas przejawem fobii, jedną ze sztuczek psychiki, żeby na pewno nie zbliżyć się do ludzi. Bo i po co, przy tym nastawieniu nie warto, wręcz nie powinno się. Psyche się broni, ubiera lęk przed ludźmi w filozofię, niepodważalne przekonania, żeby zachować spójność i nie zwariować. Ale kosztem ruiny w stosunkach międzyludzkich.
Zachowanie indywidualności to inna sprawa. Chyba tym łatwiej być sobą, bezkompromisowo, im więcej zasobów poświęcimy tylko na ten cel, zamiast na walkę z wiatrakami. Dlatego są terapie jak ACT (Acceptane and Commitment Therapy), która kładzie nacisk na akceptację. W jakiejś książce spotkałam się z twierdzeniem "wszystko, co zaakceptujesz, przybliży cię do tego, czego szukasz - spokoju". Albo "najlepszy sposób, żeby nie utonąć, to utrzymać się na fali". Bunt to opór, negatywizm. Opór utrudnia zmiany, zarówno na gorsze, jak i na lepsze. Mamy trwać niezmienni, niedostępne skały wystawione na szalejący żywioł
"Zamiast wznosić zaporę w sobie, w którą raz po raz boleśnie uderza coś, co >nie powinno mieć miejsca<, pozwól żeby wszystko przez ciebie przepływało". "Pukanie do drzwi ustaje, gdy je otwierasz i witasz się z gośćmi". To dotyczy akceptacji emocji, siebie i akceptacji ludzi oraz rzeczywistości takiej, jaką jest. Przynosi ogromną ulgę. W takich warunkach łatwiej po prostu być sobą.
Ludzie są bardziej tolerancyjni, niż się zdaje i niż deklarują (przykład - w moim małym rodzinnym miasteczku był jeden czarnoskóry chłopiec, który przez wszystkich był uwielbiany, nie zaznał żadnych przykrości od rówieśników, bo miał niebywale radosną przyjazną osobowość).
Ludzie nie zbliżają się do nas nie tyle dlatego, że jesteśmy inni, jakoś się wyróżniamy, tylko dlatego, że całymi sobą komunikujemy, że ich nie chcemy, odstraszamy tonem głosu, spojrzeniem, zamkniętą postawą. Skupieniem na obronie przed wyimaginowanym niebezpieczeństwem. To postawa agresywna. To my jesteśmy nietolerancyjni. Nie akceptujemy innych ludzi (bo oni wszyscy się mylą, oni są tacy i siacy, czyli wg nas tacy, jacy nie powinni być. A są, jacy są. Kropka.), bo nie znosimy siebie. I jak się dziwić, ze nie chcą mieć z nami nic wspólnego?
Kurczaki, w takich warunkach nie da się iść do przodu.
I tak, jak najbardziej mówię o sobie Chociaż to tylko wiedza, a jak to Sosen gdzieś napisał, wiedza mnie nie wyleczy. Na terapii robili rozróżnienie między wiedzieć a czuć - przypisując odczuwaniu terapeutyczne działania.
No i odróżniłabym wyrażanie gniewu (co jest jak najbardziej zdrowe) od pretensji do całego świata (i siebie). Myślisz, Sosen, że bunt jest tak ważną częścią Ciebie? To Ty, czy reakcja, postawa? Znowu ACT radzi zdystansować się od myśl, emocji, które przemijają, w przeciwieństwie do nas. Odwróciłabym Twoje twierdzenie: buntując się prawdopodobnie nigdy się nie dowiesz, jaka część twojej osobowości została w ten sposób stracona w tym procesie.
Bunt, walka, pochłania tyle energii i uwagi, że nie starcza jej na prawdziwe zajęcie się sobą. I wskazuje, że tak naprawdę nie znam innej drogi, niż wydeptana przez matkę/większość/kulturę/normę (czy raczej jej wyobrażenie), nie ważne, czy idę w wyznaczonym kierunku, czy w przeciwnym.
Sam przeciwko wszystkim - to etos z bajek, próba zawrócenia kijem rzeki, która nikogo nie obchodzi i nie przynosi efektów. Co więcej, spora część ludzkości nie dostrzega linii podziału na "ich" i po przeciwnej stronie barykady "mnie", bo tej granicy obiektywnie nie ma, ona jest tylko w mojej głowie. W ten sposób stałam się jedynym niewolnikiem i ofiarą swojej walki.
Nie chodzi mi o konformistyczne zachowania, ale o bezsensowność sprzeciwu dla samego sprzeciwu. On jest z resztą u nas przejawem fobii, jedną ze sztuczek psychiki, żeby na pewno nie zbliżyć się do ludzi. Bo i po co, przy tym nastawieniu nie warto, wręcz nie powinno się. Psyche się broni, ubiera lęk przed ludźmi w filozofię, niepodważalne przekonania, żeby zachować spójność i nie zwariować. Ale kosztem ruiny w stosunkach międzyludzkich.
Zachowanie indywidualności to inna sprawa. Chyba tym łatwiej być sobą, bezkompromisowo, im więcej zasobów poświęcimy tylko na ten cel, zamiast na walkę z wiatrakami. Dlatego są terapie jak ACT (Acceptane and Commitment Therapy), która kładzie nacisk na akceptację. W jakiejś książce spotkałam się z twierdzeniem "wszystko, co zaakceptujesz, przybliży cię do tego, czego szukasz - spokoju". Albo "najlepszy sposób, żeby nie utonąć, to utrzymać się na fali". Bunt to opór, negatywizm. Opór utrudnia zmiany, zarówno na gorsze, jak i na lepsze. Mamy trwać niezmienni, niedostępne skały wystawione na szalejący żywioł
"Zamiast wznosić zaporę w sobie, w którą raz po raz boleśnie uderza coś, co >nie powinno mieć miejsca<, pozwól żeby wszystko przez ciebie przepływało". "Pukanie do drzwi ustaje, gdy je otwierasz i witasz się z gośćmi". To dotyczy akceptacji emocji, siebie i akceptacji ludzi oraz rzeczywistości takiej, jaką jest. Przynosi ogromną ulgę. W takich warunkach łatwiej po prostu być sobą.
Ludzie są bardziej tolerancyjni, niż się zdaje i niż deklarują (przykład - w moim małym rodzinnym miasteczku był jeden czarnoskóry chłopiec, który przez wszystkich był uwielbiany, nie zaznał żadnych przykrości od rówieśników, bo miał niebywale radosną przyjazną osobowość).
Ludzie nie zbliżają się do nas nie tyle dlatego, że jesteśmy inni, jakoś się wyróżniamy, tylko dlatego, że całymi sobą komunikujemy, że ich nie chcemy, odstraszamy tonem głosu, spojrzeniem, zamkniętą postawą. Skupieniem na obronie przed wyimaginowanym niebezpieczeństwem. To postawa agresywna. To my jesteśmy nietolerancyjni. Nie akceptujemy innych ludzi (bo oni wszyscy się mylą, oni są tacy i siacy, czyli wg nas tacy, jacy nie powinni być. A są, jacy są. Kropka.), bo nie znosimy siebie. I jak się dziwić, ze nie chcą mieć z nami nic wspólnego?
Kurczaki, w takich warunkach nie da się iść do przodu.
I tak, jak najbardziej mówię o sobie Chociaż to tylko wiedza, a jak to Sosen gdzieś napisał, wiedza mnie nie wyleczy. Na terapii robili rozróżnienie między wiedzieć a czuć - przypisując odczuwaniu terapeutyczne działania.
No i odróżniłabym wyrażanie gniewu (co jest jak najbardziej zdrowe) od pretensji do całego świata (i siebie). Myślisz, Sosen, że bunt jest tak ważną częścią Ciebie? To Ty, czy reakcja, postawa? Znowu ACT radzi zdystansować się od myśl, emocji, które przemijają, w przeciwieństwie do nas. Odwróciłabym Twoje twierdzenie: buntując się prawdopodobnie nigdy się nie dowiesz, jaka część twojej osobowości została w ten sposób stracona w tym procesie.