08 Paź 2016, Sob 18:03, PID: 583189
W sumie to w jakimś stopniu jesteśmy podobni. Ja jestem nieśmiały, ale nie zawsze i nie ze swej natury, kiedy rozmawiam z rówieśnikami, nie dałem się raczej poznać jako ktoś zamknięty. Na studiach nie utrzymuję na ogół bliższych relacji, ale głupie pogawędki mi wychodzą jak szaremu człowiekowi, choć nie prowadzę wielce ożywionego życia towarzyskiego. Serio, tak to wygląda kiedy spojrzę na siebie z perspektywy 3 osoby. Dlatego też wątpię, żeby ona patrzyła na mnie jak na zamkniętą osobę chyba, że już podłapała co mi siedzi w głowie. Co do niej... Sama stwierdziła, że nie jest najlepsza w kontaktach z ludźmi choć jest bardzo serdecznym i pogodnym człowiekiem. Spojrzenie na samych siebie czyni nas podobnymi. Spróbuję też zobrazować całość problemu czyli historii mojego życia. W wielkim skrócie to wyglądało tak: odkąd pamiętam, rówieśnicy w przedszkolu i na podwórku uważali mnie za głupiego i dziwnego. Prawdopodobnie dlatego, że dość szybko nauczyłem się czytać i mówiłem innym to, co przeczytałem. Przez to nie miałem grona jako brzdąc, potem w podstawówce nie miałem punktu zaczepienia, bo nie powstało grono wcześniej. Oczywiście na ogół nikt mnie nie atakował, tym bardziej, że z czasem zwyczajnie dojrzeliśmy. Jednak te białe plamy w historii moich relacji międzyludzkich spowodowały, że nie wiedziałem jak zbudować życie towarzyskie. Nie umiałem ( nie to, że nie chciałem ) zacząć rozmowy o niczym, a potem zamienić to na propozycję gry w piłkę, rundki na x-boxie itd. W gimnazjum było najgorzej. Byłem bardzo wycofany i każda przerwa polegała na siedzeniu w samotności pod ścianą. Mniej więcej od końca podstawówki też wkracza nowa sfera, która mnie przywiodła tutaj czyli relacje damsko-męskie. Na początku byłem bardziej spontaniczny, ale i infantylny. Też jako dziecko zaczepiałem koleżanki, ale nie towarzyszyły temu normalne rozmowy, bo tego nie umiałem tak jak większość. W liceum już się otworzyłem dużo bardziej, bo poznałem dobrego kolegę, z którym utrzymuje kontakt do dziś. Sęk w tym, że wśród kolegów, było mało dziewczyn, kobiet. Najpierw pojawiała się frustracja przez brak znajomych, a z czasem przez brak partnerki. Nie chodzi mi o to, że chcę dziewczynę na siłę bo tak ma być tylko niejednokrotnie chciałem, różne kobiety mi wpadały w oko, ale ja nic z tym nie robiłem. Frustracje widzieli najlepiej moi najlepsi przyjaciele - rodzice. Czasami oni stawali się ich przedmiotem ( nie to że byłem serialowym Januszkiem, ale potrafię się czasem na nich unieść i rzucić w nich mięsem). Po prostu boję się, że zawsze będę sam, skończę jako grób opłacony po pogrzebie komunalnym albo poznam kogoś dopiero jako nieco starszy człowiek (powiedzmy 25, 30 czy 35 lat). Uważam, że są kobiety, które przymknęły by oko na brak obycia, ale to już nie to samo co takie młodzieńcze chodzenie bez martwienia się o spłatę kredytu i dylemat randka vs. nadgodziny w pracy. Nie śmiałbym się kompromitować swoimi brakami w flircie itd. Tu już nie chodzi o zdanie drugiej osoby, ale przed samym sobą się kompromituje i grozi mi kryzys męstwa.