05 Sty 2010, Wto 20:32, PID: 192226
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 05 Sty 2010, Wto 20:37 przez eric.)
Niektórzy stosują taką metodę niestety. W moim przypadku nie wiem czy tak nie byłoby lepiej. Moja osobowość dałaby chyba radę zapobiec wpadnięciu w towarzystwo narkomanów. Może jeśli w ogóle by się mną nie interesowali wyszedłbym na tym lepiej, niż wychodzę teraz. Konkretnie strach przed wszystkim co jest poza domem. Wydaje mi się że mnie tego po prostu nauczyli. Boję się iść chodnikiem, ciągle patrzę na lewo i prawo, oglądam się za siebie czy nie widać gdzieś dresów czy kogoś innego kto chciałby mnie zabić. Kiedy ktoś mnie zagaduje to owszem jestem w stanie rozmawiać normalnie (jeśli oczywiście osobnik nie przypomina dresa, szpanera i tym podobnych, jestem na nich uczulony), ale nawet jeśli normalnie porozmawiam i odejdę to czuję jakieś krępujące złe uczucie. Wydaje mi się, że to też wina wychowania. Jak byłem mały i matka brała mnie na spacer po okolicy i na przykład jakiś sąsiad mnie zagadał czy nawet jakieś inne dziecko to matka urywała za mnie tą rozmowę i natychmiast się oddalała. Powiedziała że mam absolutny zakaz rozmawiania z obcymi, nawet dziećmi, po prostu chore. Kiedy byłem troche starszy i jeździłem rowerem po ulicy przed domem to czasem ktoś zatrzymał sie samochodem i pytał mnie o drogę. Nie raz matka czy ojciec to widzieli z domu i jak wróciłem to od razu stos pytań "nic ci się nie stało", "czy on nie chciał ci coś zrobić", "nie możesz rozmawiać z obcymi". Wydawało mi się jakoś tak, że sami rodzice są zagrożeni kiedy ja nawiązuję z kimś kontakt, że zrobię coś nie tak i potem oni będą musieli się tłumaczyć za mnie itp. Potem za kazdym razem w takiej sytuacji czułem poczucie winy, że robię wbrew temu co mówią rodzice, czułem też presję że znów będą mnie rodzice ochrzaniać za to, albo że faktycznie ktoś mi jeszcze coś zrobi i zadam rodzicom ból z tego powodu. Zacząłem się bać rozmawiać z ludźmi na ulicy. Teraz jest trochę lepiej, jednak ciągle po rozmowie pozostaje jakieś dziwne nieprzyjemne uczucie, jakby poczucie winy pomieszane z poczuciem zagrożenia. Podam taki przykład: zaczepiła mnie młoda ładna dziewczyna pytała jak dojść w takie jedno miejsce, wytłumaczyłem jej gdzie i zaraz zakończyłem rozmowę znów czując to wstrętne uczucie. Potem dotarło do mnie - kurde trzeba było ją zagadać, pójść z nią do tego miejsca, pogadać jeszcze więcej po drodze, wyglądała na całkiem miłą, fajną dziewczynę i bardzo ładną, kto wie może zyskałbym ciekawą znajomość z przedstawicielką płci pięknej. Ale w mojej głowie siedzi ciągle że mam nie rozmawiać z obcymi, najwyżej kulturalnie wytłumaczyć jak gdzie dojść i jak najszybciej zakończyć rozmowę. Jak już jest za późno to uświadamiam sobie, że znów włączyło mi się myślenie katastroficzne wpojone przez rodziców i chęć niezawiedzenia ich. Nie mogę tego opanować
Druga sprawa to zawsze miałem się nie "odzywać", jak jakiś nauczyciel mnie do czegoś przekonywał a ja nie chciałem to bałem się powiedzieć nie. Rodzice tłukli mi że z nauczycielem jest nierówna walka, że nie wygram z nim, że potem będzie mnie prześladował, dawał jedynki, że się na mnie uweźmie i mnie zniszczy. Wszystko rodzice załatwiali za mnie. Jeśli czegoś nie chciałem to najpierw godziłem sie na to, a potem rodzice własnoręcznie "kulturalnie", żeby nie urazić nauczyciela odkręcali to za mnie. Do tego dochodziło "jak nauczyciel na ciebie krzyknie to zobaczysz, będziesz srał w majty ze strachu". Ja w to wszystko wierzyłem, nie było aż tak źle żebym mdlał jak nauczyciel mnie o+ł nie raz, ale miałem wrażenie że on ma nade mną jakąś wielką władzę, że może na mnie "krzyknąć, że się posram", albo mnie zniszczyć, wyrzucić ze szkoły. Gadali mi tak jeszcze zanim poszedłem do podstawówki i powtarzali wieeelokrotnie, zwykle jak coś zwojowałem. Od razu na starcie bałem sie nauczycieli jak ognia, już nie mówiąc o jakimś sprzeciwieniu się czy nawet wyrażeniu własnego odmiennego zdania. Też taki fajny przykład: w 4 klasie nauczyciel historii lubił rzucić kredą w kogoś kto gadał. Kiedyś byłem dyżurnym i zauważyłem że po każdej historii musze szukać kredy po całej klasie bo prawie wszystko było przez niego rzucane. Kiedyś powiedziałem do tego nauczyciela oczywiście w żartach że jak rzuca to żeby zostawiał trochę kredy bo potem trzeba szukać i jak sie nie znajdzie to nie ma na następnej lekcji czym pisać. Nauczyciel przyjął to z uśmiechem na twarzy i przyznał mi racje Jednak zrobiłem błąd że powiedział w domu o tym. Matka zaczęła mnie wręcz ochrzaniać, że nie wolno mi zwracać uwagi nauczycielom, bo mi zaczną dawać jedynki, uwezmą sie na mnie, zniszczą blebleble. Brałem to wszystko na serio. Nie miałem nawet pojęcia że mogę go tym urazić, to była mała prośba żeby tylko zostawił nam troche kredy przy tablicy, a rodzice mi wmówili że zrobiłem coś na miarę powiedzenia nauczycielowy w twarz że jest frajerem.
Druga sprawa to zawsze miałem się nie "odzywać", jak jakiś nauczyciel mnie do czegoś przekonywał a ja nie chciałem to bałem się powiedzieć nie. Rodzice tłukli mi że z nauczycielem jest nierówna walka, że nie wygram z nim, że potem będzie mnie prześladował, dawał jedynki, że się na mnie uweźmie i mnie zniszczy. Wszystko rodzice załatwiali za mnie. Jeśli czegoś nie chciałem to najpierw godziłem sie na to, a potem rodzice własnoręcznie "kulturalnie", żeby nie urazić nauczyciela odkręcali to za mnie. Do tego dochodziło "jak nauczyciel na ciebie krzyknie to zobaczysz, będziesz srał w majty ze strachu". Ja w to wszystko wierzyłem, nie było aż tak źle żebym mdlał jak nauczyciel mnie o+ł nie raz, ale miałem wrażenie że on ma nade mną jakąś wielką władzę, że może na mnie "krzyknąć, że się posram", albo mnie zniszczyć, wyrzucić ze szkoły. Gadali mi tak jeszcze zanim poszedłem do podstawówki i powtarzali wieeelokrotnie, zwykle jak coś zwojowałem. Od razu na starcie bałem sie nauczycieli jak ognia, już nie mówiąc o jakimś sprzeciwieniu się czy nawet wyrażeniu własnego odmiennego zdania. Też taki fajny przykład: w 4 klasie nauczyciel historii lubił rzucić kredą w kogoś kto gadał. Kiedyś byłem dyżurnym i zauważyłem że po każdej historii musze szukać kredy po całej klasie bo prawie wszystko było przez niego rzucane. Kiedyś powiedziałem do tego nauczyciela oczywiście w żartach że jak rzuca to żeby zostawiał trochę kredy bo potem trzeba szukać i jak sie nie znajdzie to nie ma na następnej lekcji czym pisać. Nauczyciel przyjął to z uśmiechem na twarzy i przyznał mi racje Jednak zrobiłem błąd że powiedział w domu o tym. Matka zaczęła mnie wręcz ochrzaniać, że nie wolno mi zwracać uwagi nauczycielom, bo mi zaczną dawać jedynki, uwezmą sie na mnie, zniszczą blebleble. Brałem to wszystko na serio. Nie miałem nawet pojęcia że mogę go tym urazić, to była mała prośba żeby tylko zostawił nam troche kredy przy tablicy, a rodzice mi wmówili że zrobiłem coś na miarę powiedzenia nauczycielowy w twarz że jest frajerem.