10 Sty 2010, Nie 2:43, PID: 192848
Przeczytałem ten temat raz jeszcze i tak sobie myślę... hmm... zrobiłem to co soulja sugerował:
Za jedną z największych przyczyn uznałbym chorobę (nie chcę tutaj się wdawać w szczegóły, nie będę nawet dalej na ten temat się rozpisywać, ale wszystko inne co się ze mną działo, ja zawsze też brałem do siebie trochę przez pryzmat choroby). Nie wiem czy już mi się miesza, czy gdzieś tu to na prawdę przeczytałem, że choroba może być przycyzną fobii społecznej, bo jak się człowiek różni nieco od rówieśników... (nawet może nie to, że wizualnie coś widać, bo chyba nie było widać, może czasem ale nie zawsze, lecz ja prawie zawsze czułem jakby było widać że się różnię). Teraz powiedzmy, że ją wyleczyłem prawie, ale wciąż miewam myśli, że może coś widać...
Idąc do przedszkola byłem właściwie przeciętnym dzieckiem jeszcze. Może nieco bardziej nieśmiałym i zainteresowanym bardziej swoim własnym towarzystwem (ewentualnie towarzystwem osób dorosłych), ale nie unikających rówieśników za wszelką cenę. Miałem jakichś tam kolegów, jakoś to było, choć nie lubiłem np. zabaw typu: "gąski gąski do domu", to łapanie mnie przez innych mnie denerwowało i niechętnie się bawiłem. Oczywiście sam znajomości NIGDY nie nawiązywałem, ale jak mnie ktoś zagadał, to nie umierałem jeszcze ze strachu
Już wtedy był chłopak... był chyba takim trochę kozłem ofiarnym. Nie pamiętam za dobrze, ale jak inni się śmiali to ja też, w końcu grupa... I to jest coś, czego żałuję w swoim życiu najbardziej. To, że mam fobię społeczną i boję się ludzi, to że oni w pewnym momencie mojego życia doprowadzili mnie do tego stanu, to nic (znaczy to dużo, ale to nie moja wina), ale to że ja mogłem się kiedyś przyczynić do czegoś podobnego u kogoś innego, czy choćby sprawić mu przykrość, to nie daje mi dziś spokoju...
Początek szkoły przebiegał podobnie, jeden kolega, reszta neutralna. Choć tu jeszcze muszę wspomnieć, że był w klasie ktoś terroryzujący całą klasę. Nikt go nie lubił, ale czasem się z nim zadawaliśmy żeby dał nam spokój. Niestety siedział przede mną... Zabieranie długopisów, książek... kolejne małe cegiełki na moją fobię. Ale jakoś się to ciągnęło (zwłaszcza, że terroryzował wszystkich w mniej-więcej równym stopniu), wciąż jeszcze nie byłem fobikiem.
Zastanawiałem się co było tą iskrą zapalającą i chyba już wiem... Pod koniec czwartej klasy pojechaliśmy na wycieczkę klasową. Wtedy jeszcze jeździłem na wszystkie wycieczki (jak tak teraz o tym myślę, to aż niewyobrażalne, hłehłe). A tam poszło o jakąś totalną pierdołę i tak trochę się posprzeczałem z jednym kolegą... Do końca wycieczki (to chyba był ostatni dzień - na szczęście) było jakoś drętwo, a potem w szkole już tylko gorzej. Dwa następne lata to był terror psychiczny. To był horror jak musiałem iść do szkoły. Fizycznie nigdy nic mi nikt nie zrobił, ale to była przemoc psychiczna, obgadywali mnie, a ja to słyszałem (choć wolałbym nie słyszeć), albo wprost mówili przy mnie, że niby nie o mnie, a dobrze wszyscy wiedzieli (w tym ja), że to o mnie. Kiedy zrobiłem jakiś drobny błąd, zaraz rozdmuchiwany był do rangi czegoś niezwykle śmiesznego i szeptany przez następne pół roku.
Gimnazjum zapowiadało się podobnie, więc je zmieniłem, potem było trochę lepiej, ale ja już bylem inny... W "kolegach i koleżankach" z klasy widziałem wrogów, to się nigdy nie zmieniło. Siedziałem sam, chyba że czyjegoś kolegi z ławki nie było, wtedy dosiadał się do mnie. Zawsze byłem ten rezerwowy.
W liceum chciałem się zmienić, czyste konto i te sprawy... Ale nie mogłem, pierwszego dnia stałem za rogiem korytarza, bo się bałem podejść do klasy... Niby tam potem też znalazłem kolegę, ale tylko tyle.
I tak już poleciało. Na studiach oczywiście też wyimaginowani wrogowie, a ponieważ kierunkiem też rzy... znaczy wymiotowałem ( ) więc je rzuciłem. Do pracy trzeba iść, ale też ciężko, bo przecież co jak będą ci "wrogowie" gotowi znowu rozdmuchać każdy mój błąd?
Najgorsze jest to, że póki co pokonywanie trudności wcale nie sprawia, że czuję się co raz lepiej czy denerwuję co raz mniej...
soulja napisał(a):Pewnie kiedy uświadomiliście sobie ,że macie fobie po jakimś czasie chcieliście ustalić jej źródła.i mam takie wnioski: Całkiem możliwe, że odziedziczyłem pewne genetyczne predyspozycje (ojciec też raczej towarzyski nie był, powiedziałbym nawet że wycofany, dopiero później jakby się zmienił ze względu na pracę). Na karb wychowania składałbym tutaj najmniej. Byłem kochany, chwalony, itp. itd. (poza może tymi takimi "a czemu nie piątkę?" ojca kiedy przynosiłem czwórkę, ale ogólnie chyba nie mógłbym nazwać rodziców surowymi... nie wiem teraz na prawdę czy ułagadzam ich we wspomnieniach czy na prawdę nie było tak źle, ale nie chcę ich źle ocenić, bo nie dali mi się we znaki tak bardzo - przynajmniej dziś tak uważam... chyba, że coś wyparłem ze świadomości na tyle skutecznie, że teraz nie pamiętam). No jedynie z tym: "tam nie chodź", "nie rozmawiaj z obcymi", "wracaj na czas", "nocą się nie baw, bo cię ktoś porwie" itp. - to była na pewno ogromna cegiełka do mojej fobii i tego nie da się w żaden sposób zanegować. Tyle jeśli chodzi o "wkład" rodziny.
Według mnie nie ma jednego .
Czy udało wam sie do tego dojść ? Ja kiedyś podsumowałem sobie całe życie .
Od najstarszych wspomnień do czasów teraźniejszych . Polecam wszystkim zajrzeć tak głęboko w otchłań pamięci i po wychwytać sobie wszystkie momenty.
Za jedną z największych przyczyn uznałbym chorobę (nie chcę tutaj się wdawać w szczegóły, nie będę nawet dalej na ten temat się rozpisywać, ale wszystko inne co się ze mną działo, ja zawsze też brałem do siebie trochę przez pryzmat choroby). Nie wiem czy już mi się miesza, czy gdzieś tu to na prawdę przeczytałem, że choroba może być przycyzną fobii społecznej, bo jak się człowiek różni nieco od rówieśników... (nawet może nie to, że wizualnie coś widać, bo chyba nie było widać, może czasem ale nie zawsze, lecz ja prawie zawsze czułem jakby było widać że się różnię). Teraz powiedzmy, że ją wyleczyłem prawie, ale wciąż miewam myśli, że może coś widać...
Idąc do przedszkola byłem właściwie przeciętnym dzieckiem jeszcze. Może nieco bardziej nieśmiałym i zainteresowanym bardziej swoim własnym towarzystwem (ewentualnie towarzystwem osób dorosłych), ale nie unikających rówieśników za wszelką cenę. Miałem jakichś tam kolegów, jakoś to było, choć nie lubiłem np. zabaw typu: "gąski gąski do domu", to łapanie mnie przez innych mnie denerwowało i niechętnie się bawiłem. Oczywiście sam znajomości NIGDY nie nawiązywałem, ale jak mnie ktoś zagadał, to nie umierałem jeszcze ze strachu
Już wtedy był chłopak... był chyba takim trochę kozłem ofiarnym. Nie pamiętam za dobrze, ale jak inni się śmiali to ja też, w końcu grupa... I to jest coś, czego żałuję w swoim życiu najbardziej. To, że mam fobię społeczną i boję się ludzi, to że oni w pewnym momencie mojego życia doprowadzili mnie do tego stanu, to nic (znaczy to dużo, ale to nie moja wina), ale to że ja mogłem się kiedyś przyczynić do czegoś podobnego u kogoś innego, czy choćby sprawić mu przykrość, to nie daje mi dziś spokoju...
Początek szkoły przebiegał podobnie, jeden kolega, reszta neutralna. Choć tu jeszcze muszę wspomnieć, że był w klasie ktoś terroryzujący całą klasę. Nikt go nie lubił, ale czasem się z nim zadawaliśmy żeby dał nam spokój. Niestety siedział przede mną... Zabieranie długopisów, książek... kolejne małe cegiełki na moją fobię. Ale jakoś się to ciągnęło (zwłaszcza, że terroryzował wszystkich w mniej-więcej równym stopniu), wciąż jeszcze nie byłem fobikiem.
Zastanawiałem się co było tą iskrą zapalającą i chyba już wiem... Pod koniec czwartej klasy pojechaliśmy na wycieczkę klasową. Wtedy jeszcze jeździłem na wszystkie wycieczki (jak tak teraz o tym myślę, to aż niewyobrażalne, hłehłe). A tam poszło o jakąś totalną pierdołę i tak trochę się posprzeczałem z jednym kolegą... Do końca wycieczki (to chyba był ostatni dzień - na szczęście) było jakoś drętwo, a potem w szkole już tylko gorzej. Dwa następne lata to był terror psychiczny. To był horror jak musiałem iść do szkoły. Fizycznie nigdy nic mi nikt nie zrobił, ale to była przemoc psychiczna, obgadywali mnie, a ja to słyszałem (choć wolałbym nie słyszeć), albo wprost mówili przy mnie, że niby nie o mnie, a dobrze wszyscy wiedzieli (w tym ja), że to o mnie. Kiedy zrobiłem jakiś drobny błąd, zaraz rozdmuchiwany był do rangi czegoś niezwykle śmiesznego i szeptany przez następne pół roku.
Gimnazjum zapowiadało się podobnie, więc je zmieniłem, potem było trochę lepiej, ale ja już bylem inny... W "kolegach i koleżankach" z klasy widziałem wrogów, to się nigdy nie zmieniło. Siedziałem sam, chyba że czyjegoś kolegi z ławki nie było, wtedy dosiadał się do mnie. Zawsze byłem ten rezerwowy.
W liceum chciałem się zmienić, czyste konto i te sprawy... Ale nie mogłem, pierwszego dnia stałem za rogiem korytarza, bo się bałem podejść do klasy... Niby tam potem też znalazłem kolegę, ale tylko tyle.
I tak już poleciało. Na studiach oczywiście też wyimaginowani wrogowie, a ponieważ kierunkiem też rzy... znaczy wymiotowałem ( ) więc je rzuciłem. Do pracy trzeba iść, ale też ciężko, bo przecież co jak będą ci "wrogowie" gotowi znowu rozdmuchać każdy mój błąd?
Najgorsze jest to, że póki co pokonywanie trudności wcale nie sprawia, że czuję się co raz lepiej czy denerwuję co raz mniej...