18 Sie 2009, Wto 22:01, PID: 170801
Potrafię bardzo precyzyjnie określić kiedy zaczęła się moja fobia. To było między szóstą a siódmą klasą szkoły podstawowej. W czwartej na pewno jeszcze nic złego się nie działo - piątą i szóstą pamiętam kiepsko, być może coś stopniowo się zaczynało. Ale między 6-stą i 7-dmą był niewyobrażalny wręcz skok.
Nagle osoby z mojej grupy towarzyskiej zaczęły wzbudzać we mnie niechęć, czy wręcz odrazę. Wszyscy się zmienialiśmy, ale ja jakby w drugą stronę. I nagle okazało się, że spędzam czas z innym i dużo mniej licznym zestawem osób. Zacząłem zamykać się w sobie, nie przychodziłem do nikogo do domu, nikt nie przychodził już do mnie, a mi nawet tego nie brakowało - nie chciałem tego. Chciałem być sam i mieć święty spokój. Nie mogłem się już doczekać końca szkoły podstawowej, kiedy nie będę już musiał spotykać się z moją klasą...
Potem liceum. Lęki z podstawówki zostały do tego od niektórych osób z klasy, w tym większości dziewczyn, mocno mnie odrzucało. Mam na taki rodzaj ludzi określenie "wulgarne chamstwo". Pewnie znacie ten typ. I ani się obejrzałem, zamknąłem się jeszcze bardziej, nawet tego nie widząc.
A najgorsze, że byłem z tym wszystkim sam - zero szansy na jakiekolwiek wsparcie od strony rodziny. Dużo pisaliście w tym wątku o wpływie szkoły, a moim zdaniem problem leży po stronie rodziny i nie posiadania troskliwych i mądrych rodziców.
I tu nawiążę do słów Honey
Szanuję Twoje podejście do rodziców, ale się z nim skrajnie nie zgadzam. Nie "mogli" cię wziąć do psychologa, tylko to był ich obowiązek. Tak jak jest obowiązkiem rodziców zadbać o fizyczne aspekty zdrowia dziecka - o to, żeby miało zdrowe zęby (10-cio latek ma tego sam pilnować?), o to, żeby dostało okulary jeżeli ma wadę wzroku, o to, żeby miało robione wszelkie badania okresowe itp. itd. - tak sfera psychiczna jest także pod ich opieką. Ciekawe dla mnie, że piszesz, że masz wręcz wyrzuty sumienia, że byłaś dla nich kłopotem.
Ja mam zupełnie odwrotnie - od pewnego czasu coraz bardziej uświadamiam sobie jak mnie zaniedbano w dzieciństwie. Gdybym miał oparcie w rodzicach i mógł im opowiadać o wszystkich swoich kłopotach, a oni staraliby się mi pomóc, a gdy to by nie wystarczyło, zadbaliby o opiekę psychologiczną, to moje życie wyglądałoby na pewno zupełnie inaczej. Widzę to po relacji z moją terapeutką - gdybym mógł 15 lat temu tak rozmawiać z matką... Niestety, nie mogłem - nigdy nie wyszła poza rolę opiekuna w zakresie spraw materialnych, a nawet gorzej - miała skłonności do znęcania się nade mną.
I tak skończyło się na tym, że dopiero zaczynam powoli próbować naprawiać skutki swojego dzieciństwa - niskie poczucie wartości, wrażenie, że jestem gorszy, brak wiary w siebie, problemy z publicznymi występami (codzienność na studiach), bardzo ograniczone kontakty towarzyskie... Głupia siódma klasa. A jednak szkoła to tylko papierek lakmusowy.
Nagle osoby z mojej grupy towarzyskiej zaczęły wzbudzać we mnie niechęć, czy wręcz odrazę. Wszyscy się zmienialiśmy, ale ja jakby w drugą stronę. I nagle okazało się, że spędzam czas z innym i dużo mniej licznym zestawem osób. Zacząłem zamykać się w sobie, nie przychodziłem do nikogo do domu, nikt nie przychodził już do mnie, a mi nawet tego nie brakowało - nie chciałem tego. Chciałem być sam i mieć święty spokój. Nie mogłem się już doczekać końca szkoły podstawowej, kiedy nie będę już musiał spotykać się z moją klasą...
Potem liceum. Lęki z podstawówki zostały do tego od niektórych osób z klasy, w tym większości dziewczyn, mocno mnie odrzucało. Mam na taki rodzaj ludzi określenie "wulgarne chamstwo". Pewnie znacie ten typ. I ani się obejrzałem, zamknąłem się jeszcze bardziej, nawet tego nie widząc.
A najgorsze, że byłem z tym wszystkim sam - zero szansy na jakiekolwiek wsparcie od strony rodziny. Dużo pisaliście w tym wątku o wpływie szkoły, a moim zdaniem problem leży po stronie rodziny i nie posiadania troskliwych i mądrych rodziców.
I tu nawiążę do słów Honey
Honey napisał(a):Nie wiem dlaczego tak na mnie wpłynęła szkoła. Może po prostu nie byłam przyzwyczajona do przebywania w tak dużym gronie osób. Dziwię się, że rodzice nic z tym nie zrobili. Mogli mnie wziąć do psychologa, czy coś. Ja na ich miejscu chyba bym zwariowała. Codziennie marudziłam przed wyjściem do szkoły, płakałam. Nie mam do nich żalu. Mam tylko wyrzuty sumienia, bo wiem, że byłam dla nich kłopotem.
Szanuję Twoje podejście do rodziców, ale się z nim skrajnie nie zgadzam. Nie "mogli" cię wziąć do psychologa, tylko to był ich obowiązek. Tak jak jest obowiązkiem rodziców zadbać o fizyczne aspekty zdrowia dziecka - o to, żeby miało zdrowe zęby (10-cio latek ma tego sam pilnować?), o to, żeby dostało okulary jeżeli ma wadę wzroku, o to, żeby miało robione wszelkie badania okresowe itp. itd. - tak sfera psychiczna jest także pod ich opieką. Ciekawe dla mnie, że piszesz, że masz wręcz wyrzuty sumienia, że byłaś dla nich kłopotem.
Ja mam zupełnie odwrotnie - od pewnego czasu coraz bardziej uświadamiam sobie jak mnie zaniedbano w dzieciństwie. Gdybym miał oparcie w rodzicach i mógł im opowiadać o wszystkich swoich kłopotach, a oni staraliby się mi pomóc, a gdy to by nie wystarczyło, zadbaliby o opiekę psychologiczną, to moje życie wyglądałoby na pewno zupełnie inaczej. Widzę to po relacji z moją terapeutką - gdybym mógł 15 lat temu tak rozmawiać z matką... Niestety, nie mogłem - nigdy nie wyszła poza rolę opiekuna w zakresie spraw materialnych, a nawet gorzej - miała skłonności do znęcania się nade mną.
I tak skończyło się na tym, że dopiero zaczynam powoli próbować naprawiać skutki swojego dzieciństwa - niskie poczucie wartości, wrażenie, że jestem gorszy, brak wiary w siebie, problemy z publicznymi występami (codzienność na studiach), bardzo ograniczone kontakty towarzyskie... Głupia siódma klasa. A jednak szkoła to tylko papierek lakmusowy.