Z mojej matury pamiętam głównie atak paniki przed ustnym polskim. Miotałam się po pokoju i krzyczałam, że nie zdam, poza tym ktoś mi pomógł z napisaniem prezentacji, więc mało pamiętałam, a jeszcze wcześniej nie umiałam się skupić ani na książce do prezentacji, ani na notatkach, ani nawet na odpowiedziach na niemal gwarantowane pytania. Nic nie wchodziło do głowy. Naprawdę byłam pewna, że nie zdam. Później trochę żałowałam, że nie nauczyłam się wcześniej opowiadać tej prezentacji, ale z drugiej strony - do czego mi ten wynik z matury ustnej z polskiego? Mogłoby być 30%, a mogłoby być 100%. Wypadłam chyba najgorzej ze zdających w tym rzucie (miałam chyba ok. 70-80%) - notabene moich byłych "kolegów" z gimnazjum, którzy uprzykrzali mi życie do tego stopnia, że właściwie zmieniłam się z umiarkowanie nieśmiałej osoby w zastrachanego jeża. Do tego przed maturą ustną z polskiego łazili po korytarzu i co chwilę podchodzili do drzwi, próbując coś podsłuchać.
Ogólnie, z tego, co słyszałam, trudno było zawalić ten egzamin, chyba że ktoś jest kompletnie nieprzygotowany albo się zestresował i nic nie powiedział. Nawet osoba z mojej rodziny, która jest typem kosy, jest bardzo przychylna na tych egzaminach. Chociaż w sumie to nie wiem, na czym polega najnowsza matura, słyszałam tylko, że znowu wymyślili coś głupiego.
Reszta moich egzaminów była względnie bezstresowa, a z każdym kolejnym stres był mniejszy. Przed ustną z obcego też się trochę stresowałam, ale wiedziałam, że zdam (tak się bałam egzaminu ustnego z angielskiego, że zaczęłam się uczyć w gimnazjum innego języka. Po angielsku boję się mówić aż do dziś, według mnie kompletnie nie znam zasad wymowy).
Bałam się też, że nie napiszę wypracowania z polskiego, czego mi się udało (nie) dokonać na testach w podstawówce i gimnazjum. Nie przeczytałam lektury i musiałam coś tam nazmyślać, a najlepsze jest to, że kiedy czytałam ją na wakacjach już po maturze, odkryłam, że nie tylko coś zgadłam, ale też nie napisałabym o tym, gdybym przeczytała wcześniej książkę, bo uważałabym to za absurdalne.
Pamiętam też, że nie pozwalano wchodzić z torebkami, telefonami, itd., więc żeby uniknąc stresu i wewnętrznych rozterek typu "a co, jeśli ktoś przesunie torebkę i jej nie znajdę", "a co, jeśli ktoś mi ukradnie telefon", "a co, jeśli zamkną te przedmioty na klucz i będę musiała gdzieś podchodzić i MÓWIĆ", wsadzałam po prostu dowód i długopisy do jakiejs reklamówki z Biedry. Przed maturą z fizyki sięgnęłam ręką, żeby wyjąć dowód i... nie ma. Zaczęłam trochę panikować, bo przecież mnie nie wpuszczą bez dowodu, szukałam kilka razy i przypomniało mi się, że zostawiłam go na biurku, jak coś wypakowywałam. Później mi się przypomniało, że właściwie to nie uczyłam się i nic nie umiem, i może 0% jest lepsze niż marny wynik (faktycznie był marny), ale drzwi otwierał luzacki nauczyciel z naszej szkoły, więc wpuścił nas bez dowodów.
Trochę mnie denerwuje takie gadanie wszystkich o maturze i podnoszenie tego do rangi nie wiadomo czego, jakby to było najważniejsze wydarzenie w życiu, "egzamin dojrzałości", życie
tylko tym przez 3 lata. Wiadomo, że trzeba się przyłożyć do niektórych przedmiotów pod kątem studiów, ale głównie nakręca się tym stres. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, żeby go zredukować, to przygotowanie się. Jak się zda źle, to chyba tez można poprawić maturę, przynajmniej za moich czasów tak było. Z tego, co pamiętam, egzaminy ustne są rozciągnięte na tygodnie, a ludzie dzielą się pytaniami w internecie, więc można wykuć odpowiedzi. Jeśli boisz się, że nie zdasz z matmy, to poćwicz arkusze - pytania są analogiczne, a kiedy ja zdawałam, ostatnie pytanie było zawsze takie samo, zmieniały się tylko dane (nie pamiętam, czy takie samo, jak na poprzednich maturach, czy takie samo, jak na arkuszach próbnych z CKE czy tam OKE, ale naprawdę było identyczne, więc jak się nauczysz, to masz gwarantowane punkty).