Historia w toku - Wersja do druku +- PhobiaSocialis.pl (https://www.phobiasocialis.pl) +-- Dział: Pomoc (https://www.phobiasocialis.pl/forum-3.html) +--- Dział: Pozytywne historie (https://www.phobiasocialis.pl/forum-23.html) +--- Wątek: Historia w toku (/thread-31886.html) |
Historia w toku - Vaire - 10 Sty 2019 Długo nie wchodziłam na to forum, zresztą nigdy się mocno nie udzielałam, bo jak coś miałam napisać, to był to dla mnie jakiś stres, potem smarowałam dłuuuuuuugie posty, stwierdziłam, że przynudzam i w ogóle to tracę na to czas a pewnie i tak bez sensu xD Ale trochę się w moim życiu ostatnio zmieniło, i stwierdziłam, że a co tam, napiszę, każda sytuacja jest inna, ale może nie zaszkodzi wrzucić pozytywną historię na forum. Rok temu nosiłam się, żeby pójść do psychiatry, odkładałam to, później musiałam długo czekać, ale w końcu z namową i pomocą psychoterapeuty poszłam. Było to stresujące, poszłam prywatnie i pani mi poświęcila bardzo dużo czasu, najbardziej mnie denerwowało, że coś mówię, a ona to spisuje Nie pamiętam, co mi tam dokładnie wpisała, sporo numerków, chyba podejrzenia epizodu depresyjnego, dystymii, fobii społecznej, osobowości unikającej... Długo nie chciałam iść do psychiatry, bo po co leki, leki szkodzą, mam problem z psychiką, a nie z organizmem... No i przede wszystkim mama reagowała oburzeniem na jakąkolwiek wzmiankę o lekach i psychiatrze. Nie mam na myśli, że była agresywna czy mi zabraniała - zresztą ciężko, żeby mi czegoś zabraniała, nie jestem dzieckiem xD No ale dawała do zrozumienia, że to głupota, że nigdy w życiu czegoś takiego nie poprze, że są inne sposoby, że co, wezmę proszki i będę po nich wesoła, że jak pójdę do psychiatry, to będą to miała w papierach i ktoś to odgrzebie i będę miała problem z pracą Ale czułam się wtedy naprawdę źle, i miałam wrażenie, że od jakiegoś czasu zjeżdżam po równi pochyłej, powoli, nie dramatycznie może, ale jednak, byłam przygnębiona, starałam się zachowywać normalnie, ale wystarczył jakiś pretekst i negatywne myśli zwalały mi się na głowę jak gołębie na babcię z bułką, i potrafiłam niemalże płakać na uczelni i iść do toalety, żeby się uspokoić. No i psychoterapeuta mnie zachęcał, i miałam poparcie brata, i czułam, że trzeba spróbować. Dostałam setaloft, najpierw 50 g, później 100. Jestem na tym od przełomu kwietnia/maja, i... jest lepiej. Strasznie się bałam efektów ubocznych, wizyty u psychoterapeuty i w ogóle. Na początku faktycznie było kiepsko, ale nie wiem, czy nawet sama się nie nakręcałam po prostu, no i chodziłam jeszcze bardziej zdenerwowana, zestresowana i skłonna do płaczu. Czułam, że noszę jakiś brudny sekret i że przekroczyłam jakąś linie, że skoro biorę taki leki, to już przypieczętowuje, że jestem jakaś nienormalna. Bolało mnie to, że nie mogłam się wygadać rodzicom, to by tylko pogorszyło sprawę, a ich zmartwiło, a zawsze jednak byłam z nimi dość szczera i może nie mówiłam o wszystkim, ale nie trzymałam jakiś większych sekretów i czułam, że mogę się wygadać. Nie czułam też, że mogę się wygadać jakimś bliskim znajomym, przyjaciołom. Chciałam się wygadać jednemu koledze, ale nie za bardzo wyszło, bo o ile ma dość otwarty umysł i o wielu rzeczach można z nim pogadać, i generalnie można na niego liczyć, to empatią ani wyczuciem nie grzeszy i nie miał raczej chęci wysłuchiwać moich zwierzeń i mnie pocieszać. No ale z czasem, tak naprawdę, to nawet nie zauważyłam kiedy, sytuacja zaczęła się polepszać. W wakacje się tak zbierałam, żeby poszukać pracy, zrobić CV, i opornie mi to szło, i może bym nigdy się z tym nie ruszyła, ale okazja znalazła się sama, bo na grupie na facebooku powiązanej z moimi studiami pojawiło się ogłoszenie, że szukają kogoś do pomocy w dość pragmatycznym zadaniu, ale jednak związanym z moją dziedziną. I tak pierwszy raz poszłam do prawdziwej pracy, omijając jednak te rozmowy kwalifikacyjnie, wysyłanie dziesiątek CV itd. Mimo to mocno się stresowałam, że coś źle robię, nie jest to też super praca, i wpiszę sobie to później najwyżej jako praktyki, bo nie mam sensownej umowy... Bujam się tam do dziś, tylko że pracuję ze 2 dni w tygodniu, bo uczelnia. Brat mi marudził, że idę po linii najmniejszego oporu, że za mało zarabiam na takich warunkach, że powinnam chodzić na rozmowy i szukać czegoś lepszego, ale wtedy to już w ogóle bym się stresowała. Może kiedyś, w następnym semestrze... Mimo wszystko nie żałuję, bo było to też przełamanie pewnego lęku i zdobycie doświadczeń, i uzyskane pieniądze pozwoliły mi na sprawienie sobie paru zachcianek, na które normalnie szkoda by mi było kasy. I jeszcze innego, kolejnego kroku, ale o tym później. W lipcu jakoś się dowiedziałam, że koleżanka bierze udział w organizacji pewnej konferencji, też powiązanej z naszymi studiami. I potrzebowali więcej ludzi, wolontariuszy oczywiście. Jedyne wymaganie, to trzeba znać angielski. Wydawało mi się to ciekawe, ale mocno się wahałam, bo to wyzwanie, biegać i odpowiadać na pytania ludzi z obcych państw w obcym języku. Ale poszłam na spotkanie informacyjne, i były zapisy, ale usłyszałam, że można się zapisać przez maila i nie trzeba się decydować teraz. Niemniej, stwierdziłam, że i tak im brakuje ludzi, więc nie jest tak, że mieliby kogoś lepszego na moje miejsce, no a angielski znam dobrze, i cieszy mnie okazja, żeby go wypróbować, więc raz kozie śmierć. Czułam, że jak się od razu nie zapiszę, to nie dość, że będę długo rozkminiać bez sensu, to jest duża szansa, że się rozmyślę. Więc jesienią wzięłam udział w tej konferencji, i... było super. Nie to, że nie było problemów, stresu i nieszczęśliwych przypadków. Ale generalnie, byłam w szoku, bo czułam się zaskakująco dobrze. Serio, w liceum nigdy nie zgłaszałam się do tablicy albo nie prosiłam o pomoc, bo nie rozumiem, w czasie prezentacji łamał mi się głos, w sytuacjach towarzyskich często miałam opory, żeby zabrać głos czy podjąć jakąś inicjatywę, a tutaj... Nie miałam takich problemów. Później to rozkminiałam, i doszłam do tego, że tu miałam jednak wszystko jasne, konkretne zadania do wykonania, i po prostu muszę być przy tym jak najbardziej miła i pomocna dla gości. I to mnie zwolniło z typowych oporów, że nie będę się narzucać, że przynudzę, albo kogoś urażę, albo ten ktoś mnie nie polubi. Nawet parę osób mi mówiło, że to jest fajne wydarzenie i dobra organizacja. Dodało mi to sporo pewności siebie, jeśli chodzi o język, bo okazało się, że chociaż nieraz jakieś banalne słówko zaginie mi w pamięci, to jednak generalnie potrafię sobie poradzić i mogę też zupełnie luźno, swobodnie prowadzić normalną rozmowę na codzienne/towarzyskie temat. Poznałam też chłopaka z innego kraju, z którym sporo przegadałam, powiedział, że jestem czarująca xD i pisał do mnie później na facebooku, a nawet spotkaliśmy się na krótką wycieczkę. Co z tą znajomością , to nie wiem, ale nevermind, nie po to tu piszę, chodziło mi głównie o to, że to też dla mnie było coś nowego, nawiązać tak swobodnie znajomość i zainteresować drugą osobę. No i potem przyszedł kolejny krok, który właśnie mi ułatwiło to, że trochę popracowałam, mianowicie przeprowadziłam się ze swojej wioski na stancję 15 min od uczelni. Tu też mama mi odradzała, ale ja myślałam o czymś, bo miałam dość spędzania 3 godzin dziennie na dojazdach, a zimy to już w ogóle się bałam. Myślałam o akademiku, ale tu w ogóle mnie przerażała myśl dzielenia pokoju cały czas z drugą osobą, a co jak będę miała gorszy dzień i będę chciała sobie spokojnie popłakać bez świadków? A pokoje drogie. Ale czasem przeglądałam sobie olx-a, i trafiłam na pokój, co prawda budynek i lokalizacja nie wydawały się przyjemne, ale jednak pokój był spory, bliziutko uczelni i w sensownej cenie. Też oczywiście miałam masę wątpliwości... Ale w końcu się zdecydowałam. Nie mieszkam ze studentami, tylko z parą, która ma córki w moim wieku, które wyjechały na studia, ale jestem całkiem zadowolona. Wynajmujący są naprawdę mili i otwarci. Były sytuacje, że nie myślałam i zrobiłam jakąś gafę, typu zarywałam noc nad studiami i gadałam z kolegą o trzeciej w nocy przez telefon mając słuchawki na uszach, więc nie zdawałam sobie sprawy, że mówię głośno xD Więc zwrócili mi uwagę, ale w spokojny i uprzejmy sposób, zrobiło mi się strasznie wstyd, nie powiem, ale jakoś to przeżyłam. Poza tym, to nawet trochę ciekawe w jakimś tam stopniu zobaczyć, jak żyją inne rodziny niż moja własna No i cóż, jakoś leci, zaraz sesja, jestem jak zwykle w lesie, ale czuję, że jakoś z tego wyjdę cało xD Na pewno zaliczyłam dużą poprawę przez ten rok, myślę, że jest w tym zasługa leków, ale też tego, że jednocześnie kilka kroków naprzód, które kiedyś byłyby dla mnie przerażające. Doskonale rozumiem jednak osoby, które nie potrafią się tak przełamać, bo ja też nie wiem, czy bym to zrobiła bez terapeuty i leków. No i też trzeba się mądrze przełamywać - to znaczy, wymaganie od siebie za wiele i rzucanie się na zbyt głęboką wodę może pogorszyć sprawę. Ale jak jakaś okazja się nam trafi, to warto czasem zaryzykować. W pewnym sensie ciągle czuję się trochę źle z tym, że biorę leki, np. zastanawiam się, co będzie jak kiedyś odstawię? Albo czy będę musiała je brać całe życie? Pani psychiatra kiedyś mi to zasugerowała i przeraża mnie trochę ta myśl, jednak mam nadzieję, że to coś tymczasowego, a jak poukładam swoje życie, nauczę się olewać niektóre rzeczy i przekraczać pewne granicę, to kiedyś poradzę sobie bez tego. Nie mam żadnych skutków ubocznych, może czasem czuję się trochę napięta i macham nogą jak siedzę, co prawda kiedyś tak też miałam, ale jakoś na to bardziej zwróciłam na to uwagę xD No i nic poza tym. Ale i tak czasem mam rozkminy - a co jak nawet jeśli teraz nie czuję skutków ubocznych, to jak mi się nazbiera przez ileś lat to to zaszkodzi? A co jak odstawię i będzie gorzej? Ale z drugiej strony jak myślę o tych łzach, bólu, uczuciu, jakby porywisty huragan emocji rzucał mną na wszystkie strony, albo na odwrót, jakby ciągnęła się za mną jakaś wielka kula u nogi i miałam ochotę czasem położyć się na środku chodnika i rozpłynąć w kałużę... Kiedyś miałam mnóstwo myśli samobójczych, w gorszych okresach praktycznie codziennie, teraz dużo dużo rzadziej i dużo mniej intensywnie. Kiedyś płakałam też bardzo często i intensywnie, i nie umiałam nad tym zapanować... Teraz czasem mi się zdarza, ale nawet mój stosunek do płaczu się zmienił, czasami dobrze się wypłakać samemu do poduszki. Dużo rzadziej coś mnie wyprowadza z równowagi, radziej mam ochotę uciec z jakiegoś miejsca i dosłownie schować się pod pierzyną, choć nadal czasem się to zdarza. Największy i najtrudniejszy do opanowania ból, zmartwienie lub zdenerwowanie sprawiają mi sytuacje związane z bliskimi mi osobami, jak ktoś z rodziny mi coś zarzuci, jak czasem przyjadę do rodziców. Spadł mi lęk, jeżeli chodzi o takie codzienne "trudne" sytuacje, typu kupowanie butów, pisanie maila do prowadzącego na uczelni, dzwonienie. Nie mówię, że w ogóle nie sprawiają oporu/dyskomfortu/wstydu, ale jednak jest łatwiej. Łatwiej mi myśleć samemu i jak np. mama mi powie jakąś myśl, którą racjonalnie odrzucam, to zdać sobie sprawę, że to nie jest prawidłowy sposób myślenia i go odrzucić i podjąć własną decyzję. Jakiś czas temu powiedziałam tacie, że biorę leki, bo wiem, że on miał do tego luźniejsze podejście. I powiedział mi... że domyślali się tego. Ja w szoku, jak to? A on stwierdził, że po moim zachowaniu, że widać zmianę. Nadal czuję się trochę niedojrzała, nieogarnięta, niesamodzielna, niedorosła, zagubiona, nie za bardzo wiem, co chcę zrobić z moim życiem, nawet choćby zawodowo. Nadal często tworzenie relacji z innymi ludźmi jest dla mnie trudne, im bliższych, tym trudniej. Mam wrażenie, że mam ubytki w umiejętnościach społecznych, nie umiem się zachować, nie wiem, co wypada, jak np. koleżanka na sylwestrze zrobiła się smutna, to chcę jej jakoś pomóc, a nie wiem, czy ją przytulić (a może ona nie chce, żeby ją przytulać), czy może wypytywać, żeby się wygadała (a może to będzie wścibskie i nieczułe), czy napić się z nią (no super, nie dość, że rozpijasz ludzi, to jeszcze chcesz załatwiać problemy alkoholem), czy wyciągnąć do tańca (czy myślisz, że ktoś przybity ma ochotę na wygibasy w rytmie disco polo?). Ale trudno. Może i niektórzy są w tym wieku bardziej ogarnięci, zaręczeni, pracują na cały etat, mają prawo jazdy i własny samochód, wygrywają konkursy na studiach, mają kupę znajomych, ale to inni, i może czasem im zazdroszczę, ale trudno. Może moja droga jest inna, może oni mieli inne okoliczności, i jakie to w ogóle ma znaczenie. Kiedyś, jak akurat miałam lepszy humor, i czułam się przez chwilę szczęśliwa, to nawet nie mogłam się tym naprawdę cieszyć, bo wkrótce przychodził wielki dół i czułam się bardzo rozczarowana, że miałam nadzieję, że będzie lepiej, a nic z tego, i ten kontrast był dobijający i miałam wrażenie, że po każdej takiej górce z dołem ucieka ze mnie trochę życia. I jak nawet się czymś cieszyłam, to zaczęłam mieć z tyłu głowy, że to minie i będzie bolało jeszcze bardziej, więc może niewarto się cieszyć, już lepiej być ciągle zdołowanym, bo nic nie bolli bardziej niż ten zjazd. Teraz mam rzadziej takie większe doły, więc łatwiej mi się czymś cieszyć. Nie wiem do końca, po co to tu piszę, na początku to chciałam napisać po prostu w temacie o sertralnie, ale jak zaczęłam pisać, to się jak zwykle rozpisałam... Bo jestem takim wodolejem. Chciałabym kogoś zmotywować jakoś, pocieszyć, ale wiem, że to nie jest takie proste. Wiem też, że każdy przypadek jest inny, że inni mają mniejsze możliwości, że może miałam trochę szczęścia, że mój pewnie był łagodniejszy, chociaż przez długi czas nieraz marzyłam, żeby nie żyć, i się wzdrygałam wewnętrznie, jak ktoś mi życzył przy jakiejś okazji, żeby się spełniło, czego sobie życzę. Ale z drugiej strony, dość mało tutaj pozytywnych wieści, pewnie dlatego, że jak komuś się poprawi, to woli się zająć życiem i możliwie odciąć od tego tematu. Również można się dużo negatywnych rzeczy naczytać w internecie na temat leków, psychoterapii, psychiatrów... Pewnie też dlatego, że prędzej ktoś niezadowolony przyjdzie się wyżalić, niż zadowolony pochwalić. A każdy organizm jest inny i na niektórych niektóre leki, albo dany psychoterapeuta, mogą nie zadziałać. Ja chyba miałam szczęścia, bo próbowałam jednego leku i pomógł, i nie daje żadnych uciążliwych skutków ubocznych, i piję sobie też normalnie alkohol - normalnie, czyli kiedy chcę i jaki chcę, tak czy inaczej nigdy nie przesadzałam - i nie widzę tu różnicy. Więc, chyba mój post nikomu nie zaszkodzi, a może akurat komuś da trochę nadziei, albo motywacji, żeby się zdecydować na leczenie. A, no i sądzę, że leki + psychoterapia to najlepsza paczka, bo bez leków ciężko się bardziej racjonalnemu myśleniu przedrzeć przez natłok tych utartych, negatywnych myśli, a znowu same leki nie zmienią nieprawidłowego myślenia. No i do tego wtedy po pewnym czasie warto zaryzykować jakąś zmianę w życiu, bo można być mile zaskoczonym, podczas gdy kiedyś byśmy każdą potencjalną szansę zabili, zanim ona nawet zaczęła kiełkować. RE: Historia w toku - fort - 10 Sty 2019 Bardzo pozytywna historia. Polecam. @Vaire Te zmiany bardzo widać, piszesz bardzo dużo, jak nie fobik. Powodzenia w dalszych postępach. RE: Historia w toku - Żółwik - 11 Sty 2019 @Vaire, dziękuję za Twój tekst. Takich świadectw nam tu potrzeba! Istnieją skuteczne lub co najmniej trochę skuteczne terapie. RE: Historia w toku - stefania - 12 Sty 2019 Gratuluję odwagi! Oby tak dalej życzę dużo wytrwałości i dalszych sukcesów w pokonywaniu fobii. |