18 Wrz 2013, Śro 23:50, PID: 364141
Przeczytałam trochę tematów na forum i wyłam jak bóbr czytając o tym co was spotyka i jak niektóre z sytuacji, których doświadczacie są mi bliskie. Dlatego postanowiłam się zwierzyć. Nie wiem czy mam fobię czy też nie, ale wiem na pewno, że coś jest nie tak.
Postaram się was nie zanudzić, ale już tak dawno nikomu nic nie mówiłam, że czuje niesamowite parcie by wyrzucić to z siebie.
Nie mówię dużo. Właściwie mam jakichś znajomych (z 3, 4) i nawet chłopaka (!!!), ale jednak nawiązywanie jakichkolwiek rozmów przychodzi mi z wielkim trudem. Najwięcej odzywam się do przyjaciółki, którą znam już ponad 10 lat, więc z tym nie mam większych problemów, chociaż ostatnio pewnych rzeczy jej już nie mówię. Chłopaka poznałam około dwóch lat temu, zakochałam się (hormony...) i los tak sprawił, że on jakoś sam do mnie podszedł. Nie muszę wam chyba mówić, że przy pierwszych spotkaniach nie wypowiadałam więcej niż kilku zdań. Teraz jest podobnie, bo to on gada a ja słucham, ale nie przeszkadza mi to, bo mam jakieś uczucia i po prostu przebywanie w jego towarzystwie sprawia mi przyjemność.
Szkoła to moja udręka. Wychodzenie na środek klasy, wywoływanie do odpowiedzi to istny koszmar. Jedyne co potrafię zrobić w takiej sytuacji to zaczerwienić się i wybuchnąć płaczem (szczególnie kiedy nie znam odpowiedzi). Takie sytuacje przerażały mnie tak bardzo, że nawet kiedy wiedziałam o co chodzi to po prostu godziłam się na jedynkę byleby mieć już spokój. W liceum nie odzywałam się zbyt wiele, właściwie dopiero pod koniec nauki zaczęłam się delikatnie otwierać i być śmielsza.
Teraz kontynuuję naukę i mam praktyki, które wymagają ciągłego kontaktu z drugą osobą. Unikam tego jak szalona, robię wszystko byleby tylko nie musieć odezwać się do tej osoby. Na zajęciach w ogóle się nie odzywam, zazwyczaj mówię tylko "cześć", "tak", "nie", "jestem" i "dowiedzenia". Mam wrażenie, że od tak wielu lat cichnę, że już nie potrafię rozmawiać, nawet gdybym miała o czym. Czasami rozpiera mnie od wewnątrz taka potrzeba wypowiedzenia się na jakiś temat, ale nic ze mnie się nie wydostaje.
Jestem taką ofiarą, że często coś partolę i to chyba przez ten cały stres tak się dzieję. Jestem nastawiona na porażkę, na jakąś gafę tak bardzo, że to po prostu się dzieje przez co czuje się tylko gorzej i gorzej. Od września zdążyłam już się wielokrotnie zalać łzami. Nie potrafię zrobić niczego dobrze, jestem głąbem i nieukiem. Nie mogę znieść myśli, że mogę popełniać tak żałosne błędy, że mogę być aż tak tępa i ograniczona. Do tego ryczę ciągle bez powodu, tak bardzo staram się powstrzymywać łzy, ale kiedy już napłyną mi do oczu do po prostu robię się już kompletnie bezsilna i już koniec.
Boje się odbierać telefonów od nieznajomych, nie potrafię nawet zamówić pizzy. Kiedy ktoś mnie zapyta na ulicy gdzie jest jakieś miejsce i nawet mam je przed sobą to mówię, że nie mam pojęcia. Jestem przerażona. Kiedy ktoś na mnie patrzy to zaczynam biegać wzrokiem po ścianach i wszędzie wkoło.
To tak w skrócie.
Chodzi mi od jakiegoś czasu taka myśl po głowie by wybrać się do psychologa, ale czy ja wiem... boje się. Chciałabym jednak wiedzieć na czym stoję.
Postaram się was nie zanudzić, ale już tak dawno nikomu nic nie mówiłam, że czuje niesamowite parcie by wyrzucić to z siebie.
Nie mówię dużo. Właściwie mam jakichś znajomych (z 3, 4) i nawet chłopaka (!!!), ale jednak nawiązywanie jakichkolwiek rozmów przychodzi mi z wielkim trudem. Najwięcej odzywam się do przyjaciółki, którą znam już ponad 10 lat, więc z tym nie mam większych problemów, chociaż ostatnio pewnych rzeczy jej już nie mówię. Chłopaka poznałam około dwóch lat temu, zakochałam się (hormony...) i los tak sprawił, że on jakoś sam do mnie podszedł. Nie muszę wam chyba mówić, że przy pierwszych spotkaniach nie wypowiadałam więcej niż kilku zdań. Teraz jest podobnie, bo to on gada a ja słucham, ale nie przeszkadza mi to, bo mam jakieś uczucia i po prostu przebywanie w jego towarzystwie sprawia mi przyjemność.
Szkoła to moja udręka. Wychodzenie na środek klasy, wywoływanie do odpowiedzi to istny koszmar. Jedyne co potrafię zrobić w takiej sytuacji to zaczerwienić się i wybuchnąć płaczem (szczególnie kiedy nie znam odpowiedzi). Takie sytuacje przerażały mnie tak bardzo, że nawet kiedy wiedziałam o co chodzi to po prostu godziłam się na jedynkę byleby mieć już spokój. W liceum nie odzywałam się zbyt wiele, właściwie dopiero pod koniec nauki zaczęłam się delikatnie otwierać i być śmielsza.
Teraz kontynuuję naukę i mam praktyki, które wymagają ciągłego kontaktu z drugą osobą. Unikam tego jak szalona, robię wszystko byleby tylko nie musieć odezwać się do tej osoby. Na zajęciach w ogóle się nie odzywam, zazwyczaj mówię tylko "cześć", "tak", "nie", "jestem" i "dowiedzenia". Mam wrażenie, że od tak wielu lat cichnę, że już nie potrafię rozmawiać, nawet gdybym miała o czym. Czasami rozpiera mnie od wewnątrz taka potrzeba wypowiedzenia się na jakiś temat, ale nic ze mnie się nie wydostaje.
Jestem taką ofiarą, że często coś partolę i to chyba przez ten cały stres tak się dzieję. Jestem nastawiona na porażkę, na jakąś gafę tak bardzo, że to po prostu się dzieje przez co czuje się tylko gorzej i gorzej. Od września zdążyłam już się wielokrotnie zalać łzami. Nie potrafię zrobić niczego dobrze, jestem głąbem i nieukiem. Nie mogę znieść myśli, że mogę popełniać tak żałosne błędy, że mogę być aż tak tępa i ograniczona. Do tego ryczę ciągle bez powodu, tak bardzo staram się powstrzymywać łzy, ale kiedy już napłyną mi do oczu do po prostu robię się już kompletnie bezsilna i już koniec.
Boje się odbierać telefonów od nieznajomych, nie potrafię nawet zamówić pizzy. Kiedy ktoś mnie zapyta na ulicy gdzie jest jakieś miejsce i nawet mam je przed sobą to mówię, że nie mam pojęcia. Jestem przerażona. Kiedy ktoś na mnie patrzy to zaczynam biegać wzrokiem po ścianach i wszędzie wkoło.
To tak w skrócie.
Chodzi mi od jakiegoś czasu taka myśl po głowie by wybrać się do psychologa, ale czy ja wiem... boje się. Chciałabym jednak wiedzieć na czym stoję.