19 Kwi 2016, Wto 18:10, PID: 533388
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 19 Kwi 2016, Wto 18:11 przez Solitude.)
Bywały w moim życiu okresy całkiem niezłe gdzie jak na moje możliwości kręciło się dookoła mnie sporo ludzi, bywały okresy tragiczne kiedy przez długie miesiące moje relacje z ludźmi spoza rodziny nie istniały w ogóle... Ale jeszcze nigdy nie czułam czegoś w stylu 'to jest miejsce idealne dla mnie, to są moi ludzie', zawsze czuję się niedopasowana do otoczenia.
Aktualnie mam tylko jedną bliską znajomość. Jest to najsilniejsza więź jaką udało mi się w swoim życiu zbudować z osobą spoza rodziny, ta znajomość przetrwała pomimo mojej problematycznej osobowości, po przerwach zawsze się odradzała... I niby z jednej strony doceniam to bardzo, czuję jakieś 'pokrewieństwo dusz', że tak to nazwę, ale z drugiej strony nawet nie wiem czy to nazywać przyjaźnią, często czuję samotność nawet rozmawiając w jakimś momencie, miewam negatywne myśli na temat tej relacji. Z takiej skrajności w skrajność.
W sumie każda jakaś znajomość rozwinięta bardziej niż 'cześć' to w u mnie właśnie wpadanie ze skrajności w skrajność i w efekcie rozwalanie tego...
A na studiach, gdzie przecież bywam codziennie zero jakiegokolwiek kontaktu z ludźmi. I niby z jednej strony mi to nie przeszkadza, ale jednak czuję się tam niekomfortowo, wzrok mam wbity w podłogę. Z początku były tam osoby, które też tak jak ja z nikim nie rozmawiały, raźniej się czułam z tym, że nie tylko ja taka jestem. A jednak teraz w drugim semestrze, praktycznie wszyscy się jakoś zintegrowali i tylko ja jedna pozostałam nadal takim odludkiem. I teraz widzę taką wielką przepaść między normalnymi ludźmi a mną i czuję jakąś presję.
Samotność sama w sobie nie jest dla mnie zła, mogę całymi dniami spędzać czas tylko ze sobą i jest mi z tym dobrze, byle tylko mieć świadomość, że jak zechcę rozmawiać lub gdzieś wyjść to mam z kim, że nie jestem zdana tak całkiem na siebie. Najgorsze jest dla mnie wieczne poczucie niedopasowania do ludzi, nawet kiedy są mi w jakiś sposób bliscy. I jeszcze rozczarowanie, że nic nigdy nie wygląda tak jak sobie wyobraziłam to w głowie, chociaż wydaje mi się, że wale nie mam jakiś wyobrażeń z kosmosu, tylko takie zwyczajne, ludzkie rzeczy, które innym się zdarzają...
Aktualnie mam tylko jedną bliską znajomość. Jest to najsilniejsza więź jaką udało mi się w swoim życiu zbudować z osobą spoza rodziny, ta znajomość przetrwała pomimo mojej problematycznej osobowości, po przerwach zawsze się odradzała... I niby z jednej strony doceniam to bardzo, czuję jakieś 'pokrewieństwo dusz', że tak to nazwę, ale z drugiej strony nawet nie wiem czy to nazywać przyjaźnią, często czuję samotność nawet rozmawiając w jakimś momencie, miewam negatywne myśli na temat tej relacji. Z takiej skrajności w skrajność.
W sumie każda jakaś znajomość rozwinięta bardziej niż 'cześć' to w u mnie właśnie wpadanie ze skrajności w skrajność i w efekcie rozwalanie tego...
A na studiach, gdzie przecież bywam codziennie zero jakiegokolwiek kontaktu z ludźmi. I niby z jednej strony mi to nie przeszkadza, ale jednak czuję się tam niekomfortowo, wzrok mam wbity w podłogę. Z początku były tam osoby, które też tak jak ja z nikim nie rozmawiały, raźniej się czułam z tym, że nie tylko ja taka jestem. A jednak teraz w drugim semestrze, praktycznie wszyscy się jakoś zintegrowali i tylko ja jedna pozostałam nadal takim odludkiem. I teraz widzę taką wielką przepaść między normalnymi ludźmi a mną i czuję jakąś presję.
Samotność sama w sobie nie jest dla mnie zła, mogę całymi dniami spędzać czas tylko ze sobą i jest mi z tym dobrze, byle tylko mieć świadomość, że jak zechcę rozmawiać lub gdzieś wyjść to mam z kim, że nie jestem zdana tak całkiem na siebie. Najgorsze jest dla mnie wieczne poczucie niedopasowania do ludzi, nawet kiedy są mi w jakiś sposób bliscy. I jeszcze rozczarowanie, że nic nigdy nie wygląda tak jak sobie wyobraziłam to w głowie, chociaż wydaje mi się, że wale nie mam jakiś wyobrażeń z kosmosu, tylko takie zwyczajne, ludzkie rzeczy, które innym się zdarzają...