17 Gru 2018, Pon 22:07, PID: 776160
Zawsze odczuwam dyskomfort, czytając tego typu historie – pełne emfazy, a czasami i sentymentalizmu, spokrewnione z podobnymi opowieściami amerykańskich (protestanckich) born again christians, ludzi po najmroczniejszych doświadczeniach: rytualnych halloweenowych mordach, aplikowaniu sobie wszystkich narkotyków we wszystkie możliwe miejsca, orgiach z szatanem i lataniu na miotle. I potem, po osiągnięciu dna dna oczywiście, ten jeden moment – cyk pyk. Podobnie w opisanych i przytoczonych tu przypadkach, choć mniej ekstremalnych. Powiew nadziei w sanktuarium albo piosenka Perfectu (jak w przypadku tej pani z zalinkowanej rozmowy) jako Boży znak. Cyk pyk. I już się stało. Już jak dziecko składamy ufnie głowę na łonie Matki Boskiej, już rozmawiamy z Panem Jezusem. Wierzymy.
Widać trzeba mieć odpowiednie predyspozycje mózgowe i duchowe, być na – niech będzie to określenie – ścieżce serca, od początku łaknąć takich cudowności i doznań (powtarzający się motyw new age'u, buddyzmu, czasami jakichś okultyzmów jako kolejnych szczebli poszukiwań na to wskazuje). Druga ścieżka, ścieżka intelektualna czy umysłu, rozpięta wprost między ateizmem, deizmem bądź indyferentyzmem religijnym a wiarą – jest, delikatnie mówiąc, mniej efektowna (i efektywna?)*. Kolejne lektury wprawdzie uzmysławiają człowiekowi, że nie było, nie ma i nie będzie niczego piękniejszego i prawdziwszego od chrześcijaństwa, że Kościół jest depozytariuszem Prawdy i nawet że czysto pragmatyczne, utylitarne przekonanie o dobrym wpływie religii (katolicyzm kulturowy) jest niewystarczające, bo sama forma jest niczym (z kolei treść bez formy się rozpływa i mętnieje), ale trzeba jeszcze tego jednego, najważniejszego doświadczenia, przekroczenia granicy, które w tym pierwszym przypadku przychodzi z nutą nadziei w sanktuarium albo pioseneczką Perfectu odsłuchaną w samochodzie. Bez tego doświadczenia całe to wypracowane przekonanie jest... no właśnie, tylko przekonaniem, choćby głębokim, nie wiarą. To zazdrość?
Pewnie obie ścieżki mają swoje niebezpieczeństwa – ta pierwsza może zaprowadzić na bezdroża i człowiek może już tam zostać, uwikłany choćby w jakieś niu ejdże, a druga do muru, którego ani się nie przeskoczy, ani nie zburzy – tylko przez niewielki wyłom można patrzeć na piękniejszy świat, wiedzieć, że tam jest.
* Wiem, że upraszczam, bo byli ateiści, którzy nawracali się nagle, np. André Frossard.
Widać trzeba mieć odpowiednie predyspozycje mózgowe i duchowe, być na – niech będzie to określenie – ścieżce serca, od początku łaknąć takich cudowności i doznań (powtarzający się motyw new age'u, buddyzmu, czasami jakichś okultyzmów jako kolejnych szczebli poszukiwań na to wskazuje). Druga ścieżka, ścieżka intelektualna czy umysłu, rozpięta wprost między ateizmem, deizmem bądź indyferentyzmem religijnym a wiarą – jest, delikatnie mówiąc, mniej efektowna (i efektywna?)*. Kolejne lektury wprawdzie uzmysławiają człowiekowi, że nie było, nie ma i nie będzie niczego piękniejszego i prawdziwszego od chrześcijaństwa, że Kościół jest depozytariuszem Prawdy i nawet że czysto pragmatyczne, utylitarne przekonanie o dobrym wpływie religii (katolicyzm kulturowy) jest niewystarczające, bo sama forma jest niczym (z kolei treść bez formy się rozpływa i mętnieje), ale trzeba jeszcze tego jednego, najważniejszego doświadczenia, przekroczenia granicy, które w tym pierwszym przypadku przychodzi z nutą nadziei w sanktuarium albo pioseneczką Perfectu odsłuchaną w samochodzie. Bez tego doświadczenia całe to wypracowane przekonanie jest... no właśnie, tylko przekonaniem, choćby głębokim, nie wiarą. To zazdrość?
Pewnie obie ścieżki mają swoje niebezpieczeństwa – ta pierwsza może zaprowadzić na bezdroża i człowiek może już tam zostać, uwikłany choćby w jakieś niu ejdże, a druga do muru, którego ani się nie przeskoczy, ani nie zburzy – tylko przez niewielki wyłom można patrzeć na piękniejszy świat, wiedzieć, że tam jest.
* Wiem, że upraszczam, bo byli ateiści, którzy nawracali się nagle, np. André Frossard.