16 Mar 2019, Sob 19:35, PID: 785588
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 16 Mar 2019, Sob 19:39 przez MissCthulhu.)
Wyścigi - nie, jednak daje się odczuć presję społeczną i mam drugi powód; lata lecą szybciej, niż bym się tego spodziewała. Dosłownie, jakby od klasy maturalnej ktoś włączył mi czas - prędkość 200%.
Aha, i presja powodowałaby jakby a priori robienie czegoś wbrew sobie - tutaj tego nie ma, tutaj ja tego chcę, śnię, pożądam, mogę tak wymieniać.
Spójrzcie, nie jestem próżna i nie chodzi mi z tymi latami o ciało - bo może być tylko lepiej, odkąd poważnie się za siebie wzięłam, a zmiany związane z wiekiem zaakceptuję w pełni, nie walczę z niemożliwym - ale jeśli coś zależy ode mnie, to... to staram się to zmienić. Może nie zawsze najlepszą drogą. Może istnieją mądrzejsze, ale nie są w moim zasięgu albo o nich nie pomyślałam.
Oczywiście, że chciałabym kiedyś wejść w związek, ale... spójrzmy na adres strony; jak mieszkałam z drugą osobą to wymyślałam pretekst do bycia samą, naładowania baterii jak u introwertyczki, ale czułam się wtedy jak przy atakach paniki; że zaraz umrę, jak ktoś nie przestanie na mnie patrzeć, jakby każdy gest się liczył, aż trudno mi się oddychało, bladłam, zaczynałam dostrzegać pot (a wiecie, że to błędne koło -> więcej pocenia) i to, jak dziwacznie wyglądam w oczach tej drugiej osoby; wychodziłam. Jakkolwiek dziwacznie to zabrzmi, jeśli miałabym się ZA JAKIŚ CZAS - bo subiektywnie uważam, że NIE jestem teraz gotowa na związek i uwierzcie, że to bardzo hardy i nieprzyjemny proces myślowy, ta konkluzja jest niesamowicie dyskomfortowa i wydaje mi się DOJRZAŁA, bo nie wiem, kiedy spotkam kogoś kto być może mnie zahipnotyzuję, a ja dalej będę uwikłana w walkę z własnym cieniem, nieśmiałościami i problemami - jeśli wejść w związek, to tylko z osobą, która w pełni rozumie naturę depresji i fobii społecznej w mojej odmianie, tej bardziej unikowej. A ja nie chciałabym być stroną niedoświadczoną.
Nie z literatury...
Bo z rozumieniem literatury jest tak, jak przekonałam się sama. Zdałam kolokwia, egzaminy i inne rzeczy z "rozwojówki", "rozwoju człowieka oraz seksualności" na naprawdę bardzo dobrym poziomie. Teoria - wszystko okej, wiem, kiedy średnio co następuje od życia płodowego do starości. Znam teorię zapłodnienia w szczegółach akademickich. Nie chcę o niej myśleć podczas zbliżeń ani oczywiście używać należnej podręcznikom terminologii; a, post Koleżanki pierwszej w wątku nasunął mi jedną rzecz, która jest na pewno nadmiernie seksualizowana - teledyski muzyczne, reklamy. Seks dobrze się sprzedaje. Jest nośnikiem wyobraźni, teraz wulgarnym, kiedyś natchnieniem poetów i innych artystów.
Oczywiście średnia wieku dla jakiegoś wydarzenia nie jest dla mnie terminem-gilotyną; jest taką podpowiedzią, a najgłośniejszą podpowiedzią jest impuls z wewnątrz mojego ciała, chęć, staram się go słuchać - umysłu też, nieraz studzi moje pomysły i nieraz stara się je podsycać (jak spotkanie z tamtym facetem z Tindera; tak żałuję, tak mi wstyd... ale uprzedziłam go, przeprosiłam, zanim on w ogóle POWIEDIAŁ, że cokolwiek mu we mnie nie pasuje - to moja paranoja, zbyt wiele wyzwisk i epitetów zniosłam w szkole średniej w tech-infie, będąc damskim "rodzynkiem" w klasie. Czy raczej "wisienką". A wracając do teorii, to z praktyką jest tak, jak pokazuje ten temat. Nie jestem na to gotowa, nie chcę skrzywdzić nikogo swoją niezdarnością w sferze uczuć, a przy okazji sobie troszkę pomóc, jak to napisał mądrze Kolega z lisem w avatarze. Potraktować to jako kolejną pozycję na checkliście. Ale instynktownie chyba większość czuje, że coś jest nie tak, jak spotyka np. 40-letnią dziewice, która dziewictwo chce stracić, ale nie ma z kim, nie ma okazji, nie z powodu wymagań. Nie ma tego na czole.
To trochę jak różnica między introwertyzmem, a fobią społeczną:
nie chcę teraz przebywać wśród ludzi, wolę książki i koty versus żyję w takiej izolacji, że nie mam wyboru, tylko książki i koty - chodzi o element wyboru, posiadania go.
nie chcę teraz tracić dziewictwa, bo dajmy na to tak mi mówi religia (wybór) versus nie mogę teraz stracić dziewictwa, bo nie trafiam na chętnego (los, przypadek, zwał jak zwał);
nie wiem, czy wytłumaczyłam klarownie.
Nie chcę zauroczyć w sobie kogoś przez metodę "fake it 'till you make it" i potem rozczarować go, gdy "otrzymam" od niego już łóżko i wszystko, co z nim związane. Wychodzę z założenia, że Pana do towarzystwa mogę rozczarować tylko w jeden sposób - już na wejściu. I jeśli tego nie zrobię, to dalej nie ma opcji, bym go zraniła.
Bo to jego praca, jak 9-15 z zadowalaniem kobiet. Ludzie mają pewnie bardziej pokręcone wymagania niż pocałowanie, pogłaskanie po włosach, spojrzenie jak na kogoś z seksapilem i dalszą część. Tutaj jest dość, hm, "waniliowo" - przejmując terminologię - bo nie porywam się od razu na K2, zacznę od niższego pagórka, od przekonania się, że mężczyzna może dać nie tylko ból i krzywdę, ale też rozkosz. I przepraszam Panów z forum, jeśli zabrzmiało to przedmiotowo; absolutnie nie miałam tego na myśli. Wszyscy czujemy i kochamy, ale nie wszyscy decydujemy się na uczynienie pracy z "zawodowego udawania uczuć" i każda praca angażuje ciało, ale ta w sposób szczególny. I jeśli ktoś to robi i mi odpowiada, a drugiej stronie też, to w porządku. Mamy umowę, której punkty przestrzegamy.
Przestaję mieć wątpliwości przez samo napisanie tego wszystkiego, wiecie...? Takie danie sobie zielonego światła i na to, i na leczenie - oczywiście, leczenie jest ważniejsze, ale chcę szczerej relacji z lekarzem. Poprzez poległą edukację seksualną napatrzyłam się na najpierw na waginy po labioplastyce w HD i moja z niewielkim (?) albo i średnim przerostem jednej wargi sromowej wydaje mi się potworna, odrzucająca; dla kogoś to może być podniecające, słodkie, różnica charakterystyczna, nie wiem. To jak z "innie" i "outie", poznałam te terminy właśnie dzięki -ex.
Sam komfort daje mi możliwość popisania nawet z kimś, kto się nie do końca zgadza albo by nie mógł (bo to ogromna różnica, napisać: "nie powinnaś tego robić", a "ja bym nie mogła tego robić"), każdy z nas prowadzi wewnętrzne bitwy o sprawy nieraz "śmieszne" dla postronnych jak, no nie wiem, mówienie dzień dobry sąsiadom. I o wiele poważniejsze rzeczy. Dlatego osobiście nauczyłam się nie kpić z czyjegoś problemu, choćby wydawał się troszkę nielogiczny; może wypieram coś z dzieciństwa, może ktoś mnie bardziej skrzywdził, niż mi się wydaje. Nie wiem. Nie mam flashbacków niczym z Wietnamu. Ale reakcja mojego ciała wydaje mi się być responsywną w stosunku do jego nieakceptowanego wyglądu (teraz), a nie jakiegoś urazu psychicznego. Może się mylę, ale mam nadzieję, że nie. Choć nieakceptacja ta też jest w pewnym sensie urazem psychicznym ciągnącym się niczym ogon przez całe życie.
Dziękuję Wam za odpowiedzi, daliście mi dużo materiału do przemyśleń w trakcie czekania na telefon.
Aha, i presja powodowałaby jakby a priori robienie czegoś wbrew sobie - tutaj tego nie ma, tutaj ja tego chcę, śnię, pożądam, mogę tak wymieniać.
Spójrzcie, nie jestem próżna i nie chodzi mi z tymi latami o ciało - bo może być tylko lepiej, odkąd poważnie się za siebie wzięłam, a zmiany związane z wiekiem zaakceptuję w pełni, nie walczę z niemożliwym - ale jeśli coś zależy ode mnie, to... to staram się to zmienić. Może nie zawsze najlepszą drogą. Może istnieją mądrzejsze, ale nie są w moim zasięgu albo o nich nie pomyślałam.
Oczywiście, że chciałabym kiedyś wejść w związek, ale... spójrzmy na adres strony; jak mieszkałam z drugą osobą to wymyślałam pretekst do bycia samą, naładowania baterii jak u introwertyczki, ale czułam się wtedy jak przy atakach paniki; że zaraz umrę, jak ktoś nie przestanie na mnie patrzeć, jakby każdy gest się liczył, aż trudno mi się oddychało, bladłam, zaczynałam dostrzegać pot (a wiecie, że to błędne koło -> więcej pocenia) i to, jak dziwacznie wyglądam w oczach tej drugiej osoby; wychodziłam. Jakkolwiek dziwacznie to zabrzmi, jeśli miałabym się ZA JAKIŚ CZAS - bo subiektywnie uważam, że NIE jestem teraz gotowa na związek i uwierzcie, że to bardzo hardy i nieprzyjemny proces myślowy, ta konkluzja jest niesamowicie dyskomfortowa i wydaje mi się DOJRZAŁA, bo nie wiem, kiedy spotkam kogoś kto być może mnie zahipnotyzuję, a ja dalej będę uwikłana w walkę z własnym cieniem, nieśmiałościami i problemami - jeśli wejść w związek, to tylko z osobą, która w pełni rozumie naturę depresji i fobii społecznej w mojej odmianie, tej bardziej unikowej. A ja nie chciałabym być stroną niedoświadczoną.
Nie z literatury...
Bo z rozumieniem literatury jest tak, jak przekonałam się sama. Zdałam kolokwia, egzaminy i inne rzeczy z "rozwojówki", "rozwoju człowieka oraz seksualności" na naprawdę bardzo dobrym poziomie. Teoria - wszystko okej, wiem, kiedy średnio co następuje od życia płodowego do starości. Znam teorię zapłodnienia w szczegółach akademickich. Nie chcę o niej myśleć podczas zbliżeń ani oczywiście używać należnej podręcznikom terminologii; a, post Koleżanki pierwszej w wątku nasunął mi jedną rzecz, która jest na pewno nadmiernie seksualizowana - teledyski muzyczne, reklamy. Seks dobrze się sprzedaje. Jest nośnikiem wyobraźni, teraz wulgarnym, kiedyś natchnieniem poetów i innych artystów.
Oczywiście średnia wieku dla jakiegoś wydarzenia nie jest dla mnie terminem-gilotyną; jest taką podpowiedzią, a najgłośniejszą podpowiedzią jest impuls z wewnątrz mojego ciała, chęć, staram się go słuchać - umysłu też, nieraz studzi moje pomysły i nieraz stara się je podsycać (jak spotkanie z tamtym facetem z Tindera; tak żałuję, tak mi wstyd... ale uprzedziłam go, przeprosiłam, zanim on w ogóle POWIEDIAŁ, że cokolwiek mu we mnie nie pasuje - to moja paranoja, zbyt wiele wyzwisk i epitetów zniosłam w szkole średniej w tech-infie, będąc damskim "rodzynkiem" w klasie. Czy raczej "wisienką". A wracając do teorii, to z praktyką jest tak, jak pokazuje ten temat. Nie jestem na to gotowa, nie chcę skrzywdzić nikogo swoją niezdarnością w sferze uczuć, a przy okazji sobie troszkę pomóc, jak to napisał mądrze Kolega z lisem w avatarze. Potraktować to jako kolejną pozycję na checkliście. Ale instynktownie chyba większość czuje, że coś jest nie tak, jak spotyka np. 40-letnią dziewice, która dziewictwo chce stracić, ale nie ma z kim, nie ma okazji, nie z powodu wymagań. Nie ma tego na czole.
To trochę jak różnica między introwertyzmem, a fobią społeczną:
nie chcę teraz przebywać wśród ludzi, wolę książki i koty versus żyję w takiej izolacji, że nie mam wyboru, tylko książki i koty - chodzi o element wyboru, posiadania go.
nie chcę teraz tracić dziewictwa, bo dajmy na to tak mi mówi religia (wybór) versus nie mogę teraz stracić dziewictwa, bo nie trafiam na chętnego (los, przypadek, zwał jak zwał);
nie wiem, czy wytłumaczyłam klarownie.
Nie chcę zauroczyć w sobie kogoś przez metodę "fake it 'till you make it" i potem rozczarować go, gdy "otrzymam" od niego już łóżko i wszystko, co z nim związane. Wychodzę z założenia, że Pana do towarzystwa mogę rozczarować tylko w jeden sposób - już na wejściu. I jeśli tego nie zrobię, to dalej nie ma opcji, bym go zraniła.
Bo to jego praca, jak 9-15 z zadowalaniem kobiet. Ludzie mają pewnie bardziej pokręcone wymagania niż pocałowanie, pogłaskanie po włosach, spojrzenie jak na kogoś z seksapilem i dalszą część. Tutaj jest dość, hm, "waniliowo" - przejmując terminologię - bo nie porywam się od razu na K2, zacznę od niższego pagórka, od przekonania się, że mężczyzna może dać nie tylko ból i krzywdę, ale też rozkosz. I przepraszam Panów z forum, jeśli zabrzmiało to przedmiotowo; absolutnie nie miałam tego na myśli. Wszyscy czujemy i kochamy, ale nie wszyscy decydujemy się na uczynienie pracy z "zawodowego udawania uczuć" i każda praca angażuje ciało, ale ta w sposób szczególny. I jeśli ktoś to robi i mi odpowiada, a drugiej stronie też, to w porządku. Mamy umowę, której punkty przestrzegamy.
Przestaję mieć wątpliwości przez samo napisanie tego wszystkiego, wiecie...? Takie danie sobie zielonego światła i na to, i na leczenie - oczywiście, leczenie jest ważniejsze, ale chcę szczerej relacji z lekarzem. Poprzez poległą edukację seksualną napatrzyłam się na najpierw na waginy po labioplastyce w HD i moja z niewielkim (?) albo i średnim przerostem jednej wargi sromowej wydaje mi się potworna, odrzucająca; dla kogoś to może być podniecające, słodkie, różnica charakterystyczna, nie wiem. To jak z "innie" i "outie", poznałam te terminy właśnie dzięki -ex.
Sam komfort daje mi możliwość popisania nawet z kimś, kto się nie do końca zgadza albo by nie mógł (bo to ogromna różnica, napisać: "nie powinnaś tego robić", a "ja bym nie mogła tego robić"), każdy z nas prowadzi wewnętrzne bitwy o sprawy nieraz "śmieszne" dla postronnych jak, no nie wiem, mówienie dzień dobry sąsiadom. I o wiele poważniejsze rzeczy. Dlatego osobiście nauczyłam się nie kpić z czyjegoś problemu, choćby wydawał się troszkę nielogiczny; może wypieram coś z dzieciństwa, może ktoś mnie bardziej skrzywdził, niż mi się wydaje. Nie wiem. Nie mam flashbacków niczym z Wietnamu. Ale reakcja mojego ciała wydaje mi się być responsywną w stosunku do jego nieakceptowanego wyglądu (teraz), a nie jakiegoś urazu psychicznego. Może się mylę, ale mam nadzieję, że nie. Choć nieakceptacja ta też jest w pewnym sensie urazem psychicznym ciągnącym się niczym ogon przez całe życie.
Dziękuję Wam za odpowiedzi, daliście mi dużo materiału do przemyśleń w trakcie czekania na telefon.