19 Lis 2011, Sob 15:26, PID: 280324
Witam,
Właściwie to nie udzielam się szczególnie na forum, ale czytam je z uwagą. Teraz jednak bardzo zainteresowało mnie to, co pisze Aniela. Dlaczego? Gdyż mam bardzo podobnie, prawie identycznie. Jestem na drugim roku studiów i nie gadam praktycznie z nikim. Na początku zapowiadało się, że będzie dobrze. Poznałem bardzo dobrego kolegę, trochę też innych znajomości nawiązałem. Kumpel był osoba towarzyską i ekstrawertyczną, liczyłem że będę miał dobrego kompana do imprez etc. Zapewne tak właśnie by było, ale niestety wszystko posypało się, gdy wspomniany kolega odszedł ze studiów i przeniósł się do innego miasta. Od tego czasu żyje mi się masakrycznie. Z innymi nie udało mi się dogadać tak dobrze. Obecnie boję się do kogokolwiek odezwać, nie należę do żadnej grupki (podział na nie jest już wręcz żelazny i zabetonowany). Wiecznie chowam się po kątach, a na zajęcia przychodzę z idealną punktualnością, wszystko w celu uniknięcia samotnego siedzenia, gdy inni wesoło rozmawiają (bolesna katorga). Na zajęciach siedzę sam i męczę się ze stresem. Po prostu żenada! Z zajęć wracam zmęczony i zrezygnowany jak po torturach.
Mieszkam w akademiku, ale nie znam tam nikogo. Dosłownie, nie wiem nawet kto mieszka za ścianą! Na początku pierwszego roku trudno było mi tam zawrzeć jakieś znajomości. Nie było to nawet spowodowane nieśmiałością, ile ogólnym oszołomieniem związanym z przeprowadzką do innego miejsca. Poza tym liczyłem, że trafię na współlokatora, który choć trochę mi pomoże. Niestety przeliczyłem się bardzo. Mieszkam z gościem, który 70% życia spędza przed komputerem. Co ciekawe nie wykazuje on nawet cech fobika, jemu taka wegetacja chyba nawet odpowiada! Liczyłem że na drugi rok dadzą mi innego współlokatora. Niestety przydzielono mnie do tego samego kolesia. Tragedia! Wobec tego jestem samotny jak diabli. Zdarzało mi się parokrotnie wypić ćwiartkę wódki z tego powodu. Nie mam zielonego pojęcia co robić. Bardzo trudno mi przełknąć myśl o rzuceniu studiów - kierunek nawet mi się podoba (należy do tzw. elitarnych), a poza tym jestem wszechstronnie uzdolniony i mam bardzo dobre oceny (dostaję stypendium naukowe). Czy jednak mój talent zostanie zmarnowany? Moje studia nie są dwustopniowe tylko jednolite. Zatem zmiana uczelni po licencjacie odpada. Ostatnio wpadłem na pomysł, aby na następny rok akademicki wziąć urlop dziekański, a następnie zacząć inny kierunek na jakiejś odmiennej uczelni. Miałbym wybór: albo zostać w nowym miejscu, albo wrócić do starego. Może to jakiś sposób.
Wiecie co w tym wszystkim jest najśmieszniejsze? A no to, że ja nie mam szczególnie silnej fobii społecznej! Mój wynik w teście Liebowitza to 30 w porywach do 40-paru. Naprawdę nie lękam się wielu sytuacji fobicznych. Mimo to nadal mam problemy. Nieraz nie dowierzam w to, co czytam: wiele osób z poważniejszą fobią niż moja, ma grupkę znajomych i przyjaciół. Tymczasem ja wegetuję jak jakiś eremita. Są dni kiedy nie rozmawiam z nikim. W zasadzie jeśli już z kimś gadam, to są to tylko dwie osoby: rzeczony współlokator i jedna koleżanka z grupy, która chyba jako jedyna podtrzymuje mnie przy egzystencji. Jest wspaniała, ale ma jednak swoje własne, bogate życie towarzyskie. Ile można się narzucać?
Ostatnio zamierzam podjąć jakieś próby nawiązania znajomości. Zapisałem się na pewne zajęcia sportowe. Byłem dotąd wprawdzie tylko na dwóch zajęciach, ale zaczynam wątpić, że kogoś tam poznam. Ludzie znają się tam już długo i wydają się scementowaną grupą. Może jednak to są tylko moje obawy, dopiero po miesiącu będę mógł coś powiedzieć. Chcę się jeszcze zapisać na kurs tańca, do koła naukowego, organizacji turystycznej, może jeszcze wolontariat albo coś podobnego. Zastanawiam się też, czy nie zacząć zagadywać jakichś samotnie siedzących ludzi w pubach.
Mój poziom nieśmiałości pozwala na to wszystko, ale niestety nie przekłada się na lepszą jakość życia, co widać na załączonym obrazku. Sam już nie wiem dlaczego tak się dzieje. Na pewno na początku pierwszego roku popełniłem błąd, że bliżej zapoznałem się tylko z nielicznymi osobami, zamiast próbować poznać wszystkich. Teraz to się mści - po tym jak kolega odszedł, inne znajomości okazały się płytkie. Nie bardzo mam ochotę rzucać studia, ale ile można tak się męczyć? Mam dopiero 20 lat, a egzystuję jakbym umarł za życia. Do niedawna cały oddawałem się nauce. Teraz już nie mam siły nawet na to. Moje zaległości narastają, sam na siebie bicz kręcę. Po prostu paranoja. Była kiedyś discopolowa piosenka "Jaki piękny świat, gdy się ma 20 lat..." Buahaha...
Co do tematu: też mi się nie chce żyć. Do niedawna patrzyłem na świat mimo wszystko optymistycznie, ale teraz horror wraca. Myśli samobójcze coraz częstsze i bardziej realne. Po prostu tracę nadzieję. Do niedawna myślałem, że z nieśmiałości wyjdę najpóźniej za 5 lat. Teraz jednak rzeczywistość zaczyna mnie przerastać.
Przepraszam za te smuty, musiałem się wyżalić. Będę wdzięczny za jakieś sugestie.
Właściwie to nie udzielam się szczególnie na forum, ale czytam je z uwagą. Teraz jednak bardzo zainteresowało mnie to, co pisze Aniela. Dlaczego? Gdyż mam bardzo podobnie, prawie identycznie. Jestem na drugim roku studiów i nie gadam praktycznie z nikim. Na początku zapowiadało się, że będzie dobrze. Poznałem bardzo dobrego kolegę, trochę też innych znajomości nawiązałem. Kumpel był osoba towarzyską i ekstrawertyczną, liczyłem że będę miał dobrego kompana do imprez etc. Zapewne tak właśnie by było, ale niestety wszystko posypało się, gdy wspomniany kolega odszedł ze studiów i przeniósł się do innego miasta. Od tego czasu żyje mi się masakrycznie. Z innymi nie udało mi się dogadać tak dobrze. Obecnie boję się do kogokolwiek odezwać, nie należę do żadnej grupki (podział na nie jest już wręcz żelazny i zabetonowany). Wiecznie chowam się po kątach, a na zajęcia przychodzę z idealną punktualnością, wszystko w celu uniknięcia samotnego siedzenia, gdy inni wesoło rozmawiają (bolesna katorga). Na zajęciach siedzę sam i męczę się ze stresem. Po prostu żenada! Z zajęć wracam zmęczony i zrezygnowany jak po torturach.
Mieszkam w akademiku, ale nie znam tam nikogo. Dosłownie, nie wiem nawet kto mieszka za ścianą! Na początku pierwszego roku trudno było mi tam zawrzeć jakieś znajomości. Nie było to nawet spowodowane nieśmiałością, ile ogólnym oszołomieniem związanym z przeprowadzką do innego miejsca. Poza tym liczyłem, że trafię na współlokatora, który choć trochę mi pomoże. Niestety przeliczyłem się bardzo. Mieszkam z gościem, który 70% życia spędza przed komputerem. Co ciekawe nie wykazuje on nawet cech fobika, jemu taka wegetacja chyba nawet odpowiada! Liczyłem że na drugi rok dadzą mi innego współlokatora. Niestety przydzielono mnie do tego samego kolesia. Tragedia! Wobec tego jestem samotny jak diabli. Zdarzało mi się parokrotnie wypić ćwiartkę wódki z tego powodu. Nie mam zielonego pojęcia co robić. Bardzo trudno mi przełknąć myśl o rzuceniu studiów - kierunek nawet mi się podoba (należy do tzw. elitarnych), a poza tym jestem wszechstronnie uzdolniony i mam bardzo dobre oceny (dostaję stypendium naukowe). Czy jednak mój talent zostanie zmarnowany? Moje studia nie są dwustopniowe tylko jednolite. Zatem zmiana uczelni po licencjacie odpada. Ostatnio wpadłem na pomysł, aby na następny rok akademicki wziąć urlop dziekański, a następnie zacząć inny kierunek na jakiejś odmiennej uczelni. Miałbym wybór: albo zostać w nowym miejscu, albo wrócić do starego. Może to jakiś sposób.
Wiecie co w tym wszystkim jest najśmieszniejsze? A no to, że ja nie mam szczególnie silnej fobii społecznej! Mój wynik w teście Liebowitza to 30 w porywach do 40-paru. Naprawdę nie lękam się wielu sytuacji fobicznych. Mimo to nadal mam problemy. Nieraz nie dowierzam w to, co czytam: wiele osób z poważniejszą fobią niż moja, ma grupkę znajomych i przyjaciół. Tymczasem ja wegetuję jak jakiś eremita. Są dni kiedy nie rozmawiam z nikim. W zasadzie jeśli już z kimś gadam, to są to tylko dwie osoby: rzeczony współlokator i jedna koleżanka z grupy, która chyba jako jedyna podtrzymuje mnie przy egzystencji. Jest wspaniała, ale ma jednak swoje własne, bogate życie towarzyskie. Ile można się narzucać?
Ostatnio zamierzam podjąć jakieś próby nawiązania znajomości. Zapisałem się na pewne zajęcia sportowe. Byłem dotąd wprawdzie tylko na dwóch zajęciach, ale zaczynam wątpić, że kogoś tam poznam. Ludzie znają się tam już długo i wydają się scementowaną grupą. Może jednak to są tylko moje obawy, dopiero po miesiącu będę mógł coś powiedzieć. Chcę się jeszcze zapisać na kurs tańca, do koła naukowego, organizacji turystycznej, może jeszcze wolontariat albo coś podobnego. Zastanawiam się też, czy nie zacząć zagadywać jakichś samotnie siedzących ludzi w pubach.
Mój poziom nieśmiałości pozwala na to wszystko, ale niestety nie przekłada się na lepszą jakość życia, co widać na załączonym obrazku. Sam już nie wiem dlaczego tak się dzieje. Na pewno na początku pierwszego roku popełniłem błąd, że bliżej zapoznałem się tylko z nielicznymi osobami, zamiast próbować poznać wszystkich. Teraz to się mści - po tym jak kolega odszedł, inne znajomości okazały się płytkie. Nie bardzo mam ochotę rzucać studia, ale ile można tak się męczyć? Mam dopiero 20 lat, a egzystuję jakbym umarł za życia. Do niedawna cały oddawałem się nauce. Teraz już nie mam siły nawet na to. Moje zaległości narastają, sam na siebie bicz kręcę. Po prostu paranoja. Była kiedyś discopolowa piosenka "Jaki piękny świat, gdy się ma 20 lat..." Buahaha...
Co do tematu: też mi się nie chce żyć. Do niedawna patrzyłem na świat mimo wszystko optymistycznie, ale teraz horror wraca. Myśli samobójcze coraz częstsze i bardziej realne. Po prostu tracę nadzieję. Do niedawna myślałem, że z nieśmiałości wyjdę najpóźniej za 5 lat. Teraz jednak rzeczywistość zaczyna mnie przerastać.
Przepraszam za te smuty, musiałem się wyżalić. Będę wdzięczny za jakieś sugestie.