30 Sie 2010, Pon 1:32, PID: 220579
Podstawówki nie wspominam miło. Czemu? Bo zawsze byłem tym ostatnim, najgorszym i najsłabszym. Wszyscy patrzyli na mnie krzywo itd. To właśnie po tym okresie zaczęło się u mnie myślenie, że jestem gorszy od innych, nie zasługuje na to, aby mieć kolegów przyjaciół itd. Ale po sześciu latach uwolniłem się od tego towarzystwa.
Przyszło gimnazjum. Miałem niezłego stresa przed 1 dniem w nowej szkole (efekt traktowania w podstawówce). Jednak miło się zaskoczyłem. Bardzo szybko poznałem dwóch kolegów, którzy jak się okazało znają innych kolegów. I tak wszyscy tworzyli zgraną paczkę. Już nie stałem na uboczu. Wreszcie było normalnie. Tak jak być powinno. Do każdego można było się odezwać, z każdym porozmawiać, pożartować. Wszyscy byli wobec siebie życzliwi, uprzejmi i pomocni. Nie było jakieś chorej rywalizacji, szukania zaczepek i problemów. W weekendy często spotykaliśmy się ze sobą. Wakacje też spędzaliśmy razem, może w nieco okrojonym składzie. Mogę śmiało powiedzieć, że do szkoły szedłem wtedy z przyjemnością, bez stresu. Cieszyłem się, że znowu spędzę pół dnia wśród życzliwych osób.
Wreszcie przyszedł ogólniak. Okres gimnazjum bardzo podbudował mnie psychicznie. Poczułem, że jestem coś wart i zasługuje na to, aby być lubianym. Pod koniec wakacji myślałem, że ten epizod z podstawówką to był przypadek, że po prostu trafiłem na grupę nieodpowiednich ludzi. Zwyczajny pech. Także przed rozpoczęciem roku szkolnego cieszyłem się, że poznam nowych ludzi, nawiążę trwalsze i dojrzalsze relacje itd. Jakież było moje zdziwienie pierwszego dnia…. Okazało się, że 95% klasy już się bardzo dobrze zna. Umawiali się przez Internet na spotkania integracyjne. Tak więc od początku każdy wiedział z kim ma siedzieć itd. Jak to się mówi wszystko zostało już dawno ustawione, a role podzielone. (Zapytacie czemu się z nimi nie spotkałem wcześniej? Po prostu i zwyczajnie o tym nie pomyślałem. Nie poszukałem w Internecie forum klasy itd.) Każda próba nawiązania z nimi jakiegoś kontaktu kończyła się nie powodzeniem. Wszyscy patrzyli na mnie jak na idiotę, który „nie chciał” poznać ich w wakacje i nie zasługuje na ich uwagę. Taka kara. Oczywiście można było z nimi porozmawiać, ale nigdy nie podjęli sami rozmowy, zawsze temat się urywał jeżeli ja go nie podtrzymywałem. Wszystko było bardzo sztuczne, beznadziejne! Oficjalnie nikt nic do mnie nie miał, ale w praktyce dawano mi do zrozumienia, że skoro ja ich olałem to oni teraz oleją mnie. Nie potrafiłem tak funkcjonować. Po miesiącu odpuściłem… Gwoździem do trumny było zapoznanie przezemnie trzech przypałowych kolegów (oni też nie integrowali się w wakacje). Oczywiście na początku nie wiedziałem, że byli aż tak przypałowi. Znalazłem się między młotem, a kowadłem. Miałem do wyboru: albo siedzenie z nimi, albo kompletnie samemu. Czasem siedziałem z nimi, czasem zupełnie sam. Z dala od klasy. Na drugim końcu szkoły. Wtrącę może na czym polegała przypalowość kolegów: ubierali się jakby mieli z 50 lat, na przerwie potrafili rozmawiać tylko o nauce, wszystkich pouczali i wywyższali się swoimi świetnymi wynikami, zawsze stawali okoniem wobec reszty klasy. Powiem szczerze byłem tym załamany. Z jednej strony czułem do nich wstręt, a z drugiej każdy dzień siedzenia samemu i błąkania się po korytarzach bardzo mnie dobijał. Największe załamanie psychiczne przechodziłem w połowie pierwszej klasy liceum. Do szkoły chodziłem bardzo niechętnie. Jak szedłem do liceum to marzyłem tylko o tym, aby była już 14 i abym szedł w drugą stronę do domu. Rano zawsze miałem bóle brzucha, a w nocy koszmary. Chyba do końca życia nie zapomnę tego paskudnego uczucia, po przebudzeniu się w poniedziałek rano. Wstyd się przyznać, ale chciałem ze sobą skończyć. Nie widziałem sensu w życiu. Każdy dzień samotności doprowadzał mnie do coraz większej furii i frustracji. Czułem, że trafiłem na jakąś ścianę od której się odbijałem i nie mogłem jej przejść choćbym nie wiem jak się starał. Ale to nie wszystko. Drugim problemem byli rodzice. Wymagali odemnie, abym się tylko uczył. Nie obchodziło ich to, że źle się czułem w swojej szkole. Ciągle słuchałem wykładów, że poszedłem do dobrego liceum, muszę je skończyć zdać maturę itd. A klasą nie trzeba się przejmować. Ciągle patrzyli tylko na oceny i wymagali, aby były jak najlepsze. Oprócz tego bardzo mnie ograniczali w tym okresie (chyba najważniejszym dla dorastającego nastolatka). Ciągle pilnowali, kazali wcześnie wracać do domu itd. To było straszne! Nawet nie miałem siły się im buntować, czułem się tak bardzo wymęczony psychiczne, że ostatnią rzeczą jaką bym chciał to awantura w domu. Powiedziałem sobie „wytrzymaj te trzy lata. Może faktycznie najważniejsze, aby skończyć teraz szkołę zdać maturę dostać się na studia itd. Nie masz znajomych to chociaż ucz się szybciej ci czas zleci”. I wiecie co? Faktycznie czas leciał mi błyskawicznie. Dzień za dniem, tydzień za tygodniem, rok za rokiem! Jesień, zima, śnieg, ferie, Wielkanoc, wakacje i tak trzy razy.
Wreszcie przyszedł maj i matury. Poczułem, że to wreszcie koniec tego piekła. Matury się bałem, ale wiedziałem, że ten brak znajomych przełożył się na dobre przygotowanie (przerażająco brzmi ten pierwszy człon zdania ). Maturę zdałem dobrze, dostałem się na studia, zdałem prawo jazdy, znalazłem sobie pracę. Mam pieniądze na „utrzymanie siebie”. Rodzice też bardzo zmądrzeli, skończyło się to ograniczanie i wieczne kontrole. Wręcz wypychają mnie z domu, żebym gdzieś poszedł, zabawił się itd. Człowiek się uniezależnił. Wydawało by się wszystko okej. Ale wiecie co? Ja poza kilkoma kumplami z gimnazjum z którymi utrzymuje kontakt na prawdę nie mam znajomych. O dziewczynie nie wspomnę. Nie znam ani jednej… Chociaż bardzo brakuje mi bliskiej osoby. Nie wiem co to są imprezy w liceum, „18nastki” itd. Wszyscy nabyli znajomości w liceum, które teraz mogą wykorzystywać, a ja zostałem sam. Dzień za dniem ucieka, a ja czuje się strasznie przybity i samotny. Wiem, że przez moje nieogarnięcie się trzy lata temu straciłem bardzo wiele, a konsekwencje tego czuje do dziś. Mogę śmiało powiedzieć, że szkoła i ludzie się w niej znajdujący wyniszczyli mnie psychicznie. Znowu nękają mnie myśli o niskiej samoocenie, że do niczego się już nie nadaję itd.
Co na to powiecie? Fobia społeczna, a może życiowy pech?
Przyszło gimnazjum. Miałem niezłego stresa przed 1 dniem w nowej szkole (efekt traktowania w podstawówce). Jednak miło się zaskoczyłem. Bardzo szybko poznałem dwóch kolegów, którzy jak się okazało znają innych kolegów. I tak wszyscy tworzyli zgraną paczkę. Już nie stałem na uboczu. Wreszcie było normalnie. Tak jak być powinno. Do każdego można było się odezwać, z każdym porozmawiać, pożartować. Wszyscy byli wobec siebie życzliwi, uprzejmi i pomocni. Nie było jakieś chorej rywalizacji, szukania zaczepek i problemów. W weekendy często spotykaliśmy się ze sobą. Wakacje też spędzaliśmy razem, może w nieco okrojonym składzie. Mogę śmiało powiedzieć, że do szkoły szedłem wtedy z przyjemnością, bez stresu. Cieszyłem się, że znowu spędzę pół dnia wśród życzliwych osób.
Wreszcie przyszedł ogólniak. Okres gimnazjum bardzo podbudował mnie psychicznie. Poczułem, że jestem coś wart i zasługuje na to, aby być lubianym. Pod koniec wakacji myślałem, że ten epizod z podstawówką to był przypadek, że po prostu trafiłem na grupę nieodpowiednich ludzi. Zwyczajny pech. Także przed rozpoczęciem roku szkolnego cieszyłem się, że poznam nowych ludzi, nawiążę trwalsze i dojrzalsze relacje itd. Jakież było moje zdziwienie pierwszego dnia…. Okazało się, że 95% klasy już się bardzo dobrze zna. Umawiali się przez Internet na spotkania integracyjne. Tak więc od początku każdy wiedział z kim ma siedzieć itd. Jak to się mówi wszystko zostało już dawno ustawione, a role podzielone. (Zapytacie czemu się z nimi nie spotkałem wcześniej? Po prostu i zwyczajnie o tym nie pomyślałem. Nie poszukałem w Internecie forum klasy itd.) Każda próba nawiązania z nimi jakiegoś kontaktu kończyła się nie powodzeniem. Wszyscy patrzyli na mnie jak na idiotę, który „nie chciał” poznać ich w wakacje i nie zasługuje na ich uwagę. Taka kara. Oczywiście można było z nimi porozmawiać, ale nigdy nie podjęli sami rozmowy, zawsze temat się urywał jeżeli ja go nie podtrzymywałem. Wszystko było bardzo sztuczne, beznadziejne! Oficjalnie nikt nic do mnie nie miał, ale w praktyce dawano mi do zrozumienia, że skoro ja ich olałem to oni teraz oleją mnie. Nie potrafiłem tak funkcjonować. Po miesiącu odpuściłem… Gwoździem do trumny było zapoznanie przezemnie trzech przypałowych kolegów (oni też nie integrowali się w wakacje). Oczywiście na początku nie wiedziałem, że byli aż tak przypałowi. Znalazłem się między młotem, a kowadłem. Miałem do wyboru: albo siedzenie z nimi, albo kompletnie samemu. Czasem siedziałem z nimi, czasem zupełnie sam. Z dala od klasy. Na drugim końcu szkoły. Wtrącę może na czym polegała przypalowość kolegów: ubierali się jakby mieli z 50 lat, na przerwie potrafili rozmawiać tylko o nauce, wszystkich pouczali i wywyższali się swoimi świetnymi wynikami, zawsze stawali okoniem wobec reszty klasy. Powiem szczerze byłem tym załamany. Z jednej strony czułem do nich wstręt, a z drugiej każdy dzień siedzenia samemu i błąkania się po korytarzach bardzo mnie dobijał. Największe załamanie psychiczne przechodziłem w połowie pierwszej klasy liceum. Do szkoły chodziłem bardzo niechętnie. Jak szedłem do liceum to marzyłem tylko o tym, aby była już 14 i abym szedł w drugą stronę do domu. Rano zawsze miałem bóle brzucha, a w nocy koszmary. Chyba do końca życia nie zapomnę tego paskudnego uczucia, po przebudzeniu się w poniedziałek rano. Wstyd się przyznać, ale chciałem ze sobą skończyć. Nie widziałem sensu w życiu. Każdy dzień samotności doprowadzał mnie do coraz większej furii i frustracji. Czułem, że trafiłem na jakąś ścianę od której się odbijałem i nie mogłem jej przejść choćbym nie wiem jak się starał. Ale to nie wszystko. Drugim problemem byli rodzice. Wymagali odemnie, abym się tylko uczył. Nie obchodziło ich to, że źle się czułem w swojej szkole. Ciągle słuchałem wykładów, że poszedłem do dobrego liceum, muszę je skończyć zdać maturę itd. A klasą nie trzeba się przejmować. Ciągle patrzyli tylko na oceny i wymagali, aby były jak najlepsze. Oprócz tego bardzo mnie ograniczali w tym okresie (chyba najważniejszym dla dorastającego nastolatka). Ciągle pilnowali, kazali wcześnie wracać do domu itd. To było straszne! Nawet nie miałem siły się im buntować, czułem się tak bardzo wymęczony psychiczne, że ostatnią rzeczą jaką bym chciał to awantura w domu. Powiedziałem sobie „wytrzymaj te trzy lata. Może faktycznie najważniejsze, aby skończyć teraz szkołę zdać maturę dostać się na studia itd. Nie masz znajomych to chociaż ucz się szybciej ci czas zleci”. I wiecie co? Faktycznie czas leciał mi błyskawicznie. Dzień za dniem, tydzień za tygodniem, rok za rokiem! Jesień, zima, śnieg, ferie, Wielkanoc, wakacje i tak trzy razy.
Wreszcie przyszedł maj i matury. Poczułem, że to wreszcie koniec tego piekła. Matury się bałem, ale wiedziałem, że ten brak znajomych przełożył się na dobre przygotowanie (przerażająco brzmi ten pierwszy człon zdania ). Maturę zdałem dobrze, dostałem się na studia, zdałem prawo jazdy, znalazłem sobie pracę. Mam pieniądze na „utrzymanie siebie”. Rodzice też bardzo zmądrzeli, skończyło się to ograniczanie i wieczne kontrole. Wręcz wypychają mnie z domu, żebym gdzieś poszedł, zabawił się itd. Człowiek się uniezależnił. Wydawało by się wszystko okej. Ale wiecie co? Ja poza kilkoma kumplami z gimnazjum z którymi utrzymuje kontakt na prawdę nie mam znajomych. O dziewczynie nie wspomnę. Nie znam ani jednej… Chociaż bardzo brakuje mi bliskiej osoby. Nie wiem co to są imprezy w liceum, „18nastki” itd. Wszyscy nabyli znajomości w liceum, które teraz mogą wykorzystywać, a ja zostałem sam. Dzień za dniem ucieka, a ja czuje się strasznie przybity i samotny. Wiem, że przez moje nieogarnięcie się trzy lata temu straciłem bardzo wiele, a konsekwencje tego czuje do dziś. Mogę śmiało powiedzieć, że szkoła i ludzie się w niej znajdujący wyniszczyli mnie psychicznie. Znowu nękają mnie myśli o niskiej samoocenie, że do niczego się już nie nadaję itd.
Co na to powiecie? Fobia społeczna, a może życiowy pech?