15 Lip 2018, Nie 19:08, PID: 754937
Temat stary, ale gdyby ktos się zastanawiał czy warto iść na oddział zamknięty.
Trafiłam po... powiedzmy dwóch próbach samobójczych, a raczej zamiarach, bo przeprowadzone to bylo w bardzo nieskuteczny sposób xD Mniejsza o to. Brałam leki garściami, by zagłuszyć cierpienie, nie pamiętam 3/4 czasu od pierwszej próby, nie wiem czy przez leki, czy przez stres. Przesypiałam większość dnia, nie wiem co robiłam przez pozostałą jego część. Chyba płakałam. Możliwe, ze jakiś wpływ na mój stan miał kilkudniowy brak jednego z przyjmowanych leków. Ogólnie było ze mną źle, a ze tym złym stanem sie chwaliłam na lewo i prawo, to pomimo, ze większość osób nie reagowała na to, to jedna pani doktor powiedziała wprost - albo wyrażam zgodę na pobyt, albo biorą mnie siłą. Z kpiącym uśmieszkiem i łzami w oczach podpisałam zgodę.
Trafiłam do szpitala w malej mieścinie, najpierw na blok pod większym nadzorem. Widok błąkających sie po korytarzu mężczyzn, otępionych lekami, napawał mnie lękiem. Trafiłam do jednej z nielicznych sal damskich, na której były dwie panie 85+. Okna nie miały klamek, ale na prośbę opiekun medyczny takowa przynosił i zamykał / otwierał okno. Krat nie było. W łazienkach nie ma zamków, prysznic był z zasłonką. Na początku bałam sie tam chodzić bez obstawy mamy, bo ci mniej świadomi panowie czasem zapuszczali sie w te zakazane rejony. Łazienka była zaniedbana ze względu na to, ze większość pań nosiła pampersy. Drzwi od jednej z toalet nie zamykały się, trzeba bylo je trzymać.
Przy przyjęciu musiałam wyjąć sznurówki z butów, ładowarka i słuchawki poszły do depozytu. Ładowanie telefonu odbywa sie w godzinach terapii zajęciowej, słuchawki można miec w ciągu dnia. Lustra na korytarzu są foliowe, bardzo zniekształcają obraz.
Leki podawane są 4 razy dziennie, zależnie od potrzeb, posiłki są 3, a dla cukrzyków 5. Rodzina może przynosić jedzenie. Dla osób, które są w szpitalu dłużej niż dwa tygodnie są organizowane spacery do sklepu. Pierwsze dwa tygodnie to tylko leżenie, spacery po korytarzu, gra w ping ponga i kulanie kuleczek z bibuły na terapii.
Pi tygodniu trafiłam na lżejszy blok, odgrodzony od tamtego drzwiami otwieranymi na czas terapii. To był skok cywilizacyjny, jak z Afryki do Europy. Panie uśmiechnięte, handlowały jakimiś towarami zakupionymi na spacerze, leci muzyczka z telewizora, inne zamawiają pizzę, pani pigułka parzy im herbatkę... Na poczatku mnie to przerażało. Ale z czasem poczułam sie tu... dobrze? Gdy nastrój mi sie ustabilizował, zaczęłam z nimi wchodzić w interakcje. Spory wpływ na moje myślenie miała pani, która trafiła na moja salę, bo nie mogla sobie poradzić z samobójstwem syna. Nie chciałabym zgotować moim rodzicom takiego piekła.
Co do samego leczenia, do mojego zestawu mirta + wenla dostałam stabilizator i nieskuteczne neuroleptyki na lęki. 3 razy zgłaszałam, ze nie łykam kapsułek i zostało to olane. Miałam miec rozdrabniane leki z woda, proponowano mi to dwa razy, zgadzałam się. Dzis cały dzień rozgryzałam tabsy. Ale w końcu dostałam dwie malutkie kapsulki zamiast jednej wielkiej, po prawie 3 tygodniach.
Oddział nie prowadzi psychoterapii, rozmowę z psychologiem miałam po tygodniu, gdy mój stan nie był tak zły i nie bardzo miałam ochotę sie babrać w tych nie przyjemnych tematach. Kolejną miałam gdy zgłosiłam ordynatorowi, ze czuje sie zle i mam zaostrzone lęki. Pani psycholog stwierdziła, ze potrzebuje terapii. Co wyklucza sie z pobytem tutaj...
Wizyta rano i wieczorem polega na zapytaniu przez lekarza "jak się pani czuje?". Czasami doktor przerobi sale w minutę.
Co do odwiedzin, są wyznaczone preferowane godziny, ale jesli stan pacjenta tego wymaga, to rodzina może zostać dłużej.
Pewnie mój szpital należy do tych o lżejszym rygorze Terapeutycznie oceniam go średnio, bo najwięcej w tej kwestii daje kontakt z innymi pacjentami, ale stabilizująco farmakologicznie jest nawet ok. Tylko troche olewczo traktują uwagi, ze neuroleptyki nie pomagają. Jak sie doktor uprze na lek...
Pacjent odpowiada za rzeczy zostawione "przy sobie", wiec nie warto brać do szpitala niczego wartościowego. Papierosowe sępy są, trzeba je spławiać.
Oddział jest monitorowany, ale nie w każdym pomieszczeniu są kamery.
Najpierw mówiono mi, ze pobyt nie będzie trwał dluzej niż dwa tygodnie i będę diagnozowana, caly czas zaznaczałam, ze zalezy mi na diagnozie pod katem borderline. Koniec końców pobyt ma trwać 3-5 tygodni, a diagnozy nie będzie, bo 5 lat temu ichnia pani dochtór skierowała mnie na zupełnie inna diagnostykę i nie będą podważać jej opinii. Bo oni maja mi pomoc z tym, z czym tu przyszłam. Mowie pani psycholog "no ale sama pani mi mówiła, pytala czy nie weryfikowałam diagnozy gdzie indziej". Ona na to "Niee! Pytalam czy pani... No tak, nie probowala diagnozować sie gdzie indziej jesli watpila w trafność diagnozy". No kurr, no to jestem tu!
Trafiłam po... powiedzmy dwóch próbach samobójczych, a raczej zamiarach, bo przeprowadzone to bylo w bardzo nieskuteczny sposób xD Mniejsza o to. Brałam leki garściami, by zagłuszyć cierpienie, nie pamiętam 3/4 czasu od pierwszej próby, nie wiem czy przez leki, czy przez stres. Przesypiałam większość dnia, nie wiem co robiłam przez pozostałą jego część. Chyba płakałam. Możliwe, ze jakiś wpływ na mój stan miał kilkudniowy brak jednego z przyjmowanych leków. Ogólnie było ze mną źle, a ze tym złym stanem sie chwaliłam na lewo i prawo, to pomimo, ze większość osób nie reagowała na to, to jedna pani doktor powiedziała wprost - albo wyrażam zgodę na pobyt, albo biorą mnie siłą. Z kpiącym uśmieszkiem i łzami w oczach podpisałam zgodę.
Trafiłam do szpitala w malej mieścinie, najpierw na blok pod większym nadzorem. Widok błąkających sie po korytarzu mężczyzn, otępionych lekami, napawał mnie lękiem. Trafiłam do jednej z nielicznych sal damskich, na której były dwie panie 85+. Okna nie miały klamek, ale na prośbę opiekun medyczny takowa przynosił i zamykał / otwierał okno. Krat nie było. W łazienkach nie ma zamków, prysznic był z zasłonką. Na początku bałam sie tam chodzić bez obstawy mamy, bo ci mniej świadomi panowie czasem zapuszczali sie w te zakazane rejony. Łazienka była zaniedbana ze względu na to, ze większość pań nosiła pampersy. Drzwi od jednej z toalet nie zamykały się, trzeba bylo je trzymać.
Przy przyjęciu musiałam wyjąć sznurówki z butów, ładowarka i słuchawki poszły do depozytu. Ładowanie telefonu odbywa sie w godzinach terapii zajęciowej, słuchawki można miec w ciągu dnia. Lustra na korytarzu są foliowe, bardzo zniekształcają obraz.
Leki podawane są 4 razy dziennie, zależnie od potrzeb, posiłki są 3, a dla cukrzyków 5. Rodzina może przynosić jedzenie. Dla osób, które są w szpitalu dłużej niż dwa tygodnie są organizowane spacery do sklepu. Pierwsze dwa tygodnie to tylko leżenie, spacery po korytarzu, gra w ping ponga i kulanie kuleczek z bibuły na terapii.
Pi tygodniu trafiłam na lżejszy blok, odgrodzony od tamtego drzwiami otwieranymi na czas terapii. To był skok cywilizacyjny, jak z Afryki do Europy. Panie uśmiechnięte, handlowały jakimiś towarami zakupionymi na spacerze, leci muzyczka z telewizora, inne zamawiają pizzę, pani pigułka parzy im herbatkę... Na poczatku mnie to przerażało. Ale z czasem poczułam sie tu... dobrze? Gdy nastrój mi sie ustabilizował, zaczęłam z nimi wchodzić w interakcje. Spory wpływ na moje myślenie miała pani, która trafiła na moja salę, bo nie mogla sobie poradzić z samobójstwem syna. Nie chciałabym zgotować moim rodzicom takiego piekła.
Co do samego leczenia, do mojego zestawu mirta + wenla dostałam stabilizator i nieskuteczne neuroleptyki na lęki. 3 razy zgłaszałam, ze nie łykam kapsułek i zostało to olane. Miałam miec rozdrabniane leki z woda, proponowano mi to dwa razy, zgadzałam się. Dzis cały dzień rozgryzałam tabsy. Ale w końcu dostałam dwie malutkie kapsulki zamiast jednej wielkiej, po prawie 3 tygodniach.
Oddział nie prowadzi psychoterapii, rozmowę z psychologiem miałam po tygodniu, gdy mój stan nie był tak zły i nie bardzo miałam ochotę sie babrać w tych nie przyjemnych tematach. Kolejną miałam gdy zgłosiłam ordynatorowi, ze czuje sie zle i mam zaostrzone lęki. Pani psycholog stwierdziła, ze potrzebuje terapii. Co wyklucza sie z pobytem tutaj...
Wizyta rano i wieczorem polega na zapytaniu przez lekarza "jak się pani czuje?". Czasami doktor przerobi sale w minutę.
Co do odwiedzin, są wyznaczone preferowane godziny, ale jesli stan pacjenta tego wymaga, to rodzina może zostać dłużej.
Pewnie mój szpital należy do tych o lżejszym rygorze Terapeutycznie oceniam go średnio, bo najwięcej w tej kwestii daje kontakt z innymi pacjentami, ale stabilizująco farmakologicznie jest nawet ok. Tylko troche olewczo traktują uwagi, ze neuroleptyki nie pomagają. Jak sie doktor uprze na lek...
Pacjent odpowiada za rzeczy zostawione "przy sobie", wiec nie warto brać do szpitala niczego wartościowego. Papierosowe sępy są, trzeba je spławiać.
Oddział jest monitorowany, ale nie w każdym pomieszczeniu są kamery.
Najpierw mówiono mi, ze pobyt nie będzie trwał dluzej niż dwa tygodnie i będę diagnozowana, caly czas zaznaczałam, ze zalezy mi na diagnozie pod katem borderline. Koniec końców pobyt ma trwać 3-5 tygodni, a diagnozy nie będzie, bo 5 lat temu ichnia pani dochtór skierowała mnie na zupełnie inna diagnostykę i nie będą podważać jej opinii. Bo oni maja mi pomoc z tym, z czym tu przyszłam. Mowie pani psycholog "no ale sama pani mi mówiła, pytala czy nie weryfikowałam diagnozy gdzie indziej". Ona na to "Niee! Pytalam czy pani... No tak, nie probowala diagnozować sie gdzie indziej jesli watpila w trafność diagnozy". No kurr, no to jestem tu!