05 Lis 2008, Śro 12:29, PID: 86123
Wiśta wio... łatwo powiedzieć...
Zanim zorientowałam się o co chodzi to trochę go potłukłam (bo skąd niby miałam wiedzieć skoro maskował się jak mógł - czytałam o tym w innym wątku na tym forum).
Mimo to jest dzielny... chce się spotykać i widzę że panicznie się boi że zrezygnuję z tych spotkań.
Przyjechał do mojego miasta rok temu z rodzicami. Ma 33 lata i dalej mieszka z nimi. Pierwsze co zauważyłam to ofiarę "nadopiekuńczej matki". Wyrażał poglądy (dla mnie) z kosmosu. Jak bym moją matkę słyszała. Nie mając pojęcia o FS zapytałam go bezpośrenio o jego matkę i zauważyłam że zachował się jak by go popieściło prądem. Trafiłam w sedno. I dalej jadąc tym moim nieświadomym czołgiem zapytałam czy rozmawiał kiedyś z psychologiem lub psychiatrą (sama kiedyś korzystałam z ich pomocy - z owocnym skutkiem- oczymwcześniej mu powiedziałam) więc wydawało mi się że pytanie to jest na rzeczy. Jego reakcja: "ja nie jestem wariatem". Moje kolejne pytanie "a ja jestem skoro tam szukałam pomocy"? Moim zdaniem wszystko to robię powoli... staram się wyczuć moment w którym coś mogę powiedzieć ale mam pewne obawy, że jestem dla niego jak pędzący pociąg. Przy każdym spotkaniu mielę jęzorem minimum godzinę i czekam aż się TROCHĘ "wyluzuje". Są momenty w których się otwiera, udaje mi się coś od niego dowiedzieć... a na następnym spotkaniu wszystko zaczyna się od nowa. Tłumaczę mu żeby miał taką samą wyrozumiałość do mojego braku cierpliwości i delikatności jaką ja mam dla jego lęku. Łatwo Wam mówić... cierpliwość... a Wy co robicie żeby ułatwić komuś do Was drogę?
Wydaje mi się, że nie obejdzie się bez ran... Staram się ale jestem sobą... Myślicie, że da się do Was dotrzeć żeby nie "zarysować"? To by tylko mogła Matka Teresa...
Zanim zorientowałam się o co chodzi to trochę go potłukłam (bo skąd niby miałam wiedzieć skoro maskował się jak mógł - czytałam o tym w innym wątku na tym forum).
Mimo to jest dzielny... chce się spotykać i widzę że panicznie się boi że zrezygnuję z tych spotkań.
Przyjechał do mojego miasta rok temu z rodzicami. Ma 33 lata i dalej mieszka z nimi. Pierwsze co zauważyłam to ofiarę "nadopiekuńczej matki". Wyrażał poglądy (dla mnie) z kosmosu. Jak bym moją matkę słyszała. Nie mając pojęcia o FS zapytałam go bezpośrenio o jego matkę i zauważyłam że zachował się jak by go popieściło prądem. Trafiłam w sedno. I dalej jadąc tym moim nieświadomym czołgiem zapytałam czy rozmawiał kiedyś z psychologiem lub psychiatrą (sama kiedyś korzystałam z ich pomocy - z owocnym skutkiem- oczymwcześniej mu powiedziałam) więc wydawało mi się że pytanie to jest na rzeczy. Jego reakcja: "ja nie jestem wariatem". Moje kolejne pytanie "a ja jestem skoro tam szukałam pomocy"? Moim zdaniem wszystko to robię powoli... staram się wyczuć moment w którym coś mogę powiedzieć ale mam pewne obawy, że jestem dla niego jak pędzący pociąg. Przy każdym spotkaniu mielę jęzorem minimum godzinę i czekam aż się TROCHĘ "wyluzuje". Są momenty w których się otwiera, udaje mi się coś od niego dowiedzieć... a na następnym spotkaniu wszystko zaczyna się od nowa. Tłumaczę mu żeby miał taką samą wyrozumiałość do mojego braku cierpliwości i delikatności jaką ja mam dla jego lęku. Łatwo Wam mówić... cierpliwość... a Wy co robicie żeby ułatwić komuś do Was drogę?
Wydaje mi się, że nie obejdzie się bez ran... Staram się ale jestem sobą... Myślicie, że da się do Was dotrzeć żeby nie "zarysować"? To by tylko mogła Matka Teresa...