28 Lut 2015, Sob 0:50, PID: 435514
Witam, jestem nowa na forum. Mój problem zaczął się kilkanaście lat temu - mniej więcej w okresie, gdy trzeba mi było pójść do przedszkola. Z śmiałego i rezolutnego dzieciaka zmieniłam się w odludka - no może nie do końca, miałam jedną przyjaciółkę, czasem bawiłam się w mniejszej grupce dzieci (koniecznie dziewczynek, chłopców panicznie się bałam, co zostało mi po dziś dzień), jednak zawsze towarzyszył mi swego rodzaju lęk. Miałam okresy, podczas których potrafiłam przesiedzieć w kącie cały dzień. Do tego niezidentyfikowane lęki - to towarzyszy mi odkąd sięgam pamięcią. O rzeczach tak oczywistych jak strach przed ciemnością czy pająkami nawet nie wspominam. Ten główny lęk - nie wiem nawet jak go nazwać. Objawia się tym, iż odczuwam skrajny niepokój w momencie, gdy nie podpieram plecami ściany, nie mam zasłoniętych uszu, czasem nawet rąk czy stóp. Wchodzę do łazienki - przylegam do ściany, wchodzę do pokoju - biegnę na fotel, byleby tylko się o niego oprzeć (mimo, iż za nim jest pusta przestrzeń, uspokaja mnie on). Nie zasnę, dopóki nie zakryję dokładnie kołdrą pleców, uszu, szyi, rąk i nóg. Gdy jestem sama w mieszkaniu, nasila się to do tego stopnia, że przemieszczam się po nim, biegnąć od ściany do ściany. I tak całe życie. Nawet myśl o oderwaniu pleców od ściany mnie paraliżuje. Czuję się sparaliżowana, gdy ktoś wchodzi za mną po schodach. Wracając do fobii społecznej - sama w sumie nie wiem, czy jestem jej książkowym przykładem. W obecności przyjaciółki czuję się rozluźniona (chodź też nie do końca), w obecności obcych ludzi jestem sparaliżowana, pocę się, czerwienię, jąkam. Nie potrafię utrzymać kontaktu wzrokowego z nikim, nawet rodzicami. W gimnazjum lęk posunął się do tego stopnia, iż nie wychodziłam z domu, zaniedbując szkołę. Pojawiła się też myśl o popełnieniu samobójstwa. Wtedy rodzice posłali mnie do psychiatry - po lekach problem się zmniejszył, zaczęłam chodzić na terapię (2 lata), potem niecały rok na terapii grupowej. Lęk przed ludźmi osłabł do tego stopnia, iż chodziłam normalnie do szkoły, znalazłam drugą przyjaciółkę, jednak w dalszym ciągu zabranie głosu wśród ludzi kosztowało mnie katusze.
Ostatnimi czasy znów mi się pogorszyło - moja samoocena już dawno spadła poniżej wszelkiej skali, unikam aparatów jak ognia (jestem przekonana o swoim odpychającym wyglądzie), panicznie boję się obcych ludzi (chłopców w szczególności mimo, iż jestem hetero), wyjście z domu w celach innych niż szkoła przyprawia mnie o dreszcze, co skutecznie niszczy moje relacje z i tak nielicznymi przyjaciółkami. Ponadto zauważyłam, że bardzo nasiliły mi się bezsensowne natręctwa - macham wskazującym palcem w górę i w dół, aby sprawdzić, czy dane słowo ma parzystą liczbę sylab, podpasowuję słowa i zdania do jednej, zasłyszanej kiedyś przeze mnie melodyjki i wkurzam się, gdy nie pasują, macam sztućce celem sprawdzenia, czy są na pewno czyste, przekraczam konkretną stopą np. granice podłóg (wybór stopy zależy od nastroju, jednak najczęściej jest to lewa), unikam stawania na progi, łączenia płyt chodnikowych i wszelkich linii na podłożu, myję ręce, gdy tylko lekko czymś je zabrudzę (to akurat jest zabawne, gdyż podłapałam to od przyjaciółki), czasem gdy przykładowo dotknę biurka lewą ręką, muszę dotknąć je prawą, mam natrętne myśli (z serii "Jeśli nie zdążę dobiec do pokoju zanim ucichnie dźwięk auta na ulicy, rodzice umrą"). Na domiar złego mam problem z akceptacją niektórych dźwięków - świnka gryząca klatkę, mlaskanie, siorbanie, połykanie pokarmu (szczególnie przez moją mamę) doprowadzają mnie do palpitacji serca i sprawiają, że wspólne obiady stają się katorgą. Sama też uważam, aby nie wydawać żadnych dźwięków podczas jedzenia. Niemal każdego dnia znajduję jakieś nowe natręctwa/fobie/dziwactwa. Sama już nie wiem, czy jestem psychicznie chora, czy jestem po prostu nudziarą i hipochondryczką.
To część moich prywatnych porażek i katastrof, nie chcę już nikogo zanudzać, gdyż post rozrósł się do pokaźnych rozmiarów. Czy ktoś z Was znajduje się w podobnej sytuacji? Jak sobie z tym radzicie? Z góry dziękuję za wszelkie odpowiedzi.
Ostatnimi czasy znów mi się pogorszyło - moja samoocena już dawno spadła poniżej wszelkiej skali, unikam aparatów jak ognia (jestem przekonana o swoim odpychającym wyglądzie), panicznie boję się obcych ludzi (chłopców w szczególności mimo, iż jestem hetero), wyjście z domu w celach innych niż szkoła przyprawia mnie o dreszcze, co skutecznie niszczy moje relacje z i tak nielicznymi przyjaciółkami. Ponadto zauważyłam, że bardzo nasiliły mi się bezsensowne natręctwa - macham wskazującym palcem w górę i w dół, aby sprawdzić, czy dane słowo ma parzystą liczbę sylab, podpasowuję słowa i zdania do jednej, zasłyszanej kiedyś przeze mnie melodyjki i wkurzam się, gdy nie pasują, macam sztućce celem sprawdzenia, czy są na pewno czyste, przekraczam konkretną stopą np. granice podłóg (wybór stopy zależy od nastroju, jednak najczęściej jest to lewa), unikam stawania na progi, łączenia płyt chodnikowych i wszelkich linii na podłożu, myję ręce, gdy tylko lekko czymś je zabrudzę (to akurat jest zabawne, gdyż podłapałam to od przyjaciółki), czasem gdy przykładowo dotknę biurka lewą ręką, muszę dotknąć je prawą, mam natrętne myśli (z serii "Jeśli nie zdążę dobiec do pokoju zanim ucichnie dźwięk auta na ulicy, rodzice umrą"). Na domiar złego mam problem z akceptacją niektórych dźwięków - świnka gryząca klatkę, mlaskanie, siorbanie, połykanie pokarmu (szczególnie przez moją mamę) doprowadzają mnie do palpitacji serca i sprawiają, że wspólne obiady stają się katorgą. Sama też uważam, aby nie wydawać żadnych dźwięków podczas jedzenia. Niemal każdego dnia znajduję jakieś nowe natręctwa/fobie/dziwactwa. Sama już nie wiem, czy jestem psychicznie chora, czy jestem po prostu nudziarą i hipochondryczką.
To część moich prywatnych porażek i katastrof, nie chcę już nikogo zanudzać, gdyż post rozrósł się do pokaźnych rozmiarów. Czy ktoś z Was znajduje się w podobnej sytuacji? Jak sobie z tym radzicie? Z góry dziękuję za wszelkie odpowiedzi.