27 Sty 2016, Śro 21:34, PID: 510880
Witam, jestem nowy na forum i chciałbym nieco powiedzieć jak wygląda moja fobia. Jednocześnie chciałbym się poradzić was, co mam zrobić bo czuje się niesamowicie przytłoczony całą sytuacją. (Jeśli założyłem temat nie w tym miejscu co trzeba to przepraszam).
Dobrze to przejdźmy do meritum. Mam rocznikowo 20 lat i w październiku zacząłem studia. Dlaczego w ogóle je zacząłem? Chciałem być z dala od rodziców, a coś muszę robić więc zdecydowałem się na studia. Od początku wiedziałem, że będzie ciężko, ale nie wyobrażałem sobie, że będzie aż tak tragicznie. Kiedy zaczęła się moja fobia? Ciężko mi to określić. W podstawówce i gimnazjum może nie byłem super towarzyski, ale miałem kilku przyjaciół, a przebywanie wśród nieznanych nie było dla mnie niczym złym, nie myślałem nawet o tym. Liceum też zaczęło się całkiem dobrze. Ale gdzieś od 2 klasy liceum coś dziwnego zaczęło się ze mną dziać. Wyprowadziłem się z internatu w połowie roku szkolnego i zacząłem dojeżdżać z domu (ok 30 km). Nie było jakiegoś konkretnego powodu, po prostu nie chciałem tam mieszkać, chciałem mieć więcej prywatności, a tego internat mi nie dawał. Poza tym w internacie wszyscy chcieli gdzieś wychodzić, a mi wtedy nie chciało się nic. Matura poszła całkiem fajnie i pojechałem na wakacje do Anglii (tam są moi rodzice) do pracy. Bardzo cieszyłem się bo znalazłem pracę w której nie musiałem mieć kontaktu z ludźmi. Ale byłem okropnie samotny. Praca, spanie, praca, spanie i tak wciąż. Postanowiłem, że wrócę do Polski na studia i zacząłem się rozglądać za czymś w miarę konkretnym. Poszedłem na studia, od kolegi z liceum dowiedziałem się, że szuka lokatora do wynajmowania mieszkania. Wszystko więc układało się ok, ale jeszcze zanim zaczął się rok akademicki wiedziałem, że będzie nie najlepiej, ale starałem się myśleć pozytywnie. Już na pierwszych zajęciach zrobiłem z siebie debila. Tego nie zapomnę do końca życia. Pierwsze zajęcia i wszyscy się przedstawiają i mówią dlaczego wybrali ten kierunek. Oczywiście ta perspektywa już mnie zmroziła, a jak doszło do mnie to działy się cuda. Trząsłem się calutki! Pot oblewał całe moje ciało, nie mogłem złapać oddechu, z nosa cholernie mi ciekło. Istna masakra. Słyszałem jak już niektóre osoby się ze mnie śmieją. Pomyślałem później jednak, że uda się to naprawić. Nie udało się. Potem pomyślałem, że studia są od uczenia się i zdobywania kwalifikacji, i nie muszę zawierać znajomości, jak nie potrafię. Wszystko fajnie, tylko jestem na profilu humanistycznym, i często z różnych przedmiotów musimy przedstawiać referaty, uczestniczyć aktywnie w ćwiczeniach. To doprowadza mnie do szału. Teraz nie chodzę na wykłady na których wiem że będzie duża frekwencja. Z nikim nie zamieniłem słowa od października. Naprawdę z nikim! Idzie sesja a ja jestem w całkowitej rozsypce, nie wiem co robić. Wcześniej miałem motywacje do nauki, bo myślałem, że co innego mogę robić, ale teraz jestem dobity. Wczoraj na zajęciach zacząłem się tak denerwować podczas wypowiedzi, że nawet wykładowczyni patrzyła się na mnie jak na wariata. Nie dziwię jej się. Mam ochotę rzucić te studia tylko nie wiem jak. Szczerze nie są one dla mnie jakoś super interesujące, poszedłem na nie żeby robić cokolwiek. Jednak nie wiem gdzie mam szukać pomocy. Rodzice od 2 lat są w UK (widzimy się w wakacje) i nie wiedzą jakie zmiany zaszły w mojej osobowości. Znają mnie jako uśmiechniętego, rozgadanego Adama, a nie jako depresyjnego, lękliwego i świrniętego syna. I co? Powiem im, że rzucam studia bo mam depresje?(o fobii nie ma szans, że powiem im od razu). Nie uwierzą mi, powiedzą mi, że wydziwiam. A studia rzucić muszę , bo chce się wyleczyć! Chce iść do psychologia, wziąć się za terapię i jako normalny (w miarę) zacząć życie. Bo teraz na studiach jestem skreślony. Nie przez samą naukę, ale całą resztę. Zaraz sesja, a ja nie mam motywacji do nauki. Zwrócić się rodziców? Tata jest nieco cierpki, na mamę zawsze mogłem liczyć, ale boje się, że nie zrozumie. Doradźcie coś, błagam. Myślałem nawet, żeby zadzwonić na jakąś niebieską linie czy coś takiego. Muszę coś z tym zrobić bo umieram.
Przepraszam, że wszystko jest takie chaotyczne. Chciałem w skrócie ująć moją historię. Cześć.
Dobrze to przejdźmy do meritum. Mam rocznikowo 20 lat i w październiku zacząłem studia. Dlaczego w ogóle je zacząłem? Chciałem być z dala od rodziców, a coś muszę robić więc zdecydowałem się na studia. Od początku wiedziałem, że będzie ciężko, ale nie wyobrażałem sobie, że będzie aż tak tragicznie. Kiedy zaczęła się moja fobia? Ciężko mi to określić. W podstawówce i gimnazjum może nie byłem super towarzyski, ale miałem kilku przyjaciół, a przebywanie wśród nieznanych nie było dla mnie niczym złym, nie myślałem nawet o tym. Liceum też zaczęło się całkiem dobrze. Ale gdzieś od 2 klasy liceum coś dziwnego zaczęło się ze mną dziać. Wyprowadziłem się z internatu w połowie roku szkolnego i zacząłem dojeżdżać z domu (ok 30 km). Nie było jakiegoś konkretnego powodu, po prostu nie chciałem tam mieszkać, chciałem mieć więcej prywatności, a tego internat mi nie dawał. Poza tym w internacie wszyscy chcieli gdzieś wychodzić, a mi wtedy nie chciało się nic. Matura poszła całkiem fajnie i pojechałem na wakacje do Anglii (tam są moi rodzice) do pracy. Bardzo cieszyłem się bo znalazłem pracę w której nie musiałem mieć kontaktu z ludźmi. Ale byłem okropnie samotny. Praca, spanie, praca, spanie i tak wciąż. Postanowiłem, że wrócę do Polski na studia i zacząłem się rozglądać za czymś w miarę konkretnym. Poszedłem na studia, od kolegi z liceum dowiedziałem się, że szuka lokatora do wynajmowania mieszkania. Wszystko więc układało się ok, ale jeszcze zanim zaczął się rok akademicki wiedziałem, że będzie nie najlepiej, ale starałem się myśleć pozytywnie. Już na pierwszych zajęciach zrobiłem z siebie debila. Tego nie zapomnę do końca życia. Pierwsze zajęcia i wszyscy się przedstawiają i mówią dlaczego wybrali ten kierunek. Oczywiście ta perspektywa już mnie zmroziła, a jak doszło do mnie to działy się cuda. Trząsłem się calutki! Pot oblewał całe moje ciało, nie mogłem złapać oddechu, z nosa cholernie mi ciekło. Istna masakra. Słyszałem jak już niektóre osoby się ze mnie śmieją. Pomyślałem później jednak, że uda się to naprawić. Nie udało się. Potem pomyślałem, że studia są od uczenia się i zdobywania kwalifikacji, i nie muszę zawierać znajomości, jak nie potrafię. Wszystko fajnie, tylko jestem na profilu humanistycznym, i często z różnych przedmiotów musimy przedstawiać referaty, uczestniczyć aktywnie w ćwiczeniach. To doprowadza mnie do szału. Teraz nie chodzę na wykłady na których wiem że będzie duża frekwencja. Z nikim nie zamieniłem słowa od października. Naprawdę z nikim! Idzie sesja a ja jestem w całkowitej rozsypce, nie wiem co robić. Wcześniej miałem motywacje do nauki, bo myślałem, że co innego mogę robić, ale teraz jestem dobity. Wczoraj na zajęciach zacząłem się tak denerwować podczas wypowiedzi, że nawet wykładowczyni patrzyła się na mnie jak na wariata. Nie dziwię jej się. Mam ochotę rzucić te studia tylko nie wiem jak. Szczerze nie są one dla mnie jakoś super interesujące, poszedłem na nie żeby robić cokolwiek. Jednak nie wiem gdzie mam szukać pomocy. Rodzice od 2 lat są w UK (widzimy się w wakacje) i nie wiedzą jakie zmiany zaszły w mojej osobowości. Znają mnie jako uśmiechniętego, rozgadanego Adama, a nie jako depresyjnego, lękliwego i świrniętego syna. I co? Powiem im, że rzucam studia bo mam depresje?(o fobii nie ma szans, że powiem im od razu). Nie uwierzą mi, powiedzą mi, że wydziwiam. A studia rzucić muszę , bo chce się wyleczyć! Chce iść do psychologia, wziąć się za terapię i jako normalny (w miarę) zacząć życie. Bo teraz na studiach jestem skreślony. Nie przez samą naukę, ale całą resztę. Zaraz sesja, a ja nie mam motywacji do nauki. Zwrócić się rodziców? Tata jest nieco cierpki, na mamę zawsze mogłem liczyć, ale boje się, że nie zrozumie. Doradźcie coś, błagam. Myślałem nawet, żeby zadzwonić na jakąś niebieską linie czy coś takiego. Muszę coś z tym zrobić bo umieram.
Przepraszam, że wszystko jest takie chaotyczne. Chciałem w skrócie ująć moją historię. Cześć.