30 Mar 2009, Pon 21:10, PID: 136708
Od 3 tygodni nic mi się nie chce. I to nie jest zwykłe lenistwo. Siedzę teraz i myślę sobie - "jutro do szkoły". I siedzę bez ruchu dalej, patrzę w ścianę i na myśl, że muszę tam iść, chce mi się płakać, bo najchętniej zostałabym w domu, albo w łóżku. Ale muszę tam iść, i przyjdę, siądę, przesiedzę wszystkie lekcje nie robiąc notatek, licząć minuty to dzwonka.
Wrócę do domu, i resztę dnia przesiedzę w swoim pokoju, przed komputerem, a pod wieczór znowu zacznę myśleć o jutrzejszym dniu. I ciągle liczę, ile dni do weekendu. I do świąt. I do wakacji. I nie mogę się doczekać, aż w końcu będę mogła zostać w domu na cały dzień.
Od kilku miesięcy (dokładnie od listopada 2008), kompletnie nie chce mi się wychodzić ze znajomymi. Wcześniej spacerowałam, oglądałam z nimi filmy, widywaliśmy się kilka razy w tygodniu. I nagle coś we mnie pękło i nie mam siły, ani ochoty wychodzić gdziekolwiek z nimi. Widuję ich w szkole, w autobusach, ale to nic w porównaniu z minionym rokiem. A od nadmaiaru wolnego czasu przemyślałam dokładnie lata znajomości i dochodzę do wniosków, że nie warto się z nimi zadawać, bo (i tu pojawia się długa lista, o której słuszności codziennie mnie przekonują). I nawet już przestali mnie gdziekolwiek zapraszać bo wiedzą, że odmówię. I mają rację. Bo nie chce mi się z nimi nigdzie chodzić. Zaczęło się od samej niechęci dla faktu opuszczania domu, a teraz nie chcę, bo uważam, że nie warto tracić dla nich czasu. Wiem, to brzmi okropnie. Jestem suką.
Ze znajomą spoza tej grupy, spotykam się 2 razy w miesiącu. Zapraszam ją do siebie. Jak mam iść do niej, to średnio mi się chce, no ale idę. Zawozi i przyjeźdża po mnie mama albo tata, chociaż mogłabym przejechać autobusem.
Dalej. Co tydzień, dwa, jeżdżę do brata do Krakowa. Nie specjalnie mi się chce. Jeżdżę, bo go kocham, bo potrzebuje pomocy przy zadaniach, bo chce iść na koncert i nie ma z kim. Więć wsiadam w pociąg i jadę, całą drogę nucę w głowie jedną piosenkę, o niczym nie myślę. Jestem u niego w mieszkaniu, jest spoko. Wychodzimy na koncert - wiadomo, atak lęku, robi mi się niedobrze, no ale idę na ten koncert bez przekonania. Potem wracam do domu. I przytłaczają mnie zeszyty, bo do szkoły jutro. I błędne koło się zamyka.
Nie chcę jeździć na żadne wycieczki. Nie chce mi się. Wiem, że mogę zwiedzić, zobaczyć ciekawe rzeczy, ale mi się nie chce ruszać z domu.
Rezygnuję ze wszystkich dodatkowych zajęć po kolei. Z dodatkowych zajęć z j. polskiego zrezygnowałam, bo to zawsze 2 godziny dłużej w szkole, a tak to wracam do domu przed 15. Na zajęcia z teatru chodzę w kratkę. Jak mi się zachce to idę. Często wychodzę w połowie, tłumaczę się, że mam naukę na jutro.
Nie mam motywacji na robienie czegokolwiek, wychodzenia. Najchętniej zostałabym w domu, przesiedziała w nim cały rok.
Zaczynają mnie przytłaczać myśli, że muszę iść zapisać się na prawo jazdy, ogarnia mnie niechęć jak myślę o zbliżających się osiemnastkach znajomych i mojej. Nie chce mi się niczego robić.
A może, czym dla mnie jest dom. No oczywiście - oazą spokoju, chociaż nie jest w nim ani cicho (mam małe dziecko w domu), ani bezkonfliktowo (drzemy się na siebie wszyscy ). Jednakże - nie lubię go opuszczać, i zawsze tęsknię. Ilekroć byłam na obozach, będąc dzieckiem w 3-6 klasie podstawówki, płakałam po kilku dniach, że chcę do domu, jak byłam starsza - to nie płakałam ale zawsze cholernie tęskniłam.
Esz.
Wyrzuciłam to z siebie.
Wrócę do domu, i resztę dnia przesiedzę w swoim pokoju, przed komputerem, a pod wieczór znowu zacznę myśleć o jutrzejszym dniu. I ciągle liczę, ile dni do weekendu. I do świąt. I do wakacji. I nie mogę się doczekać, aż w końcu będę mogła zostać w domu na cały dzień.
Od kilku miesięcy (dokładnie od listopada 2008), kompletnie nie chce mi się wychodzić ze znajomymi. Wcześniej spacerowałam, oglądałam z nimi filmy, widywaliśmy się kilka razy w tygodniu. I nagle coś we mnie pękło i nie mam siły, ani ochoty wychodzić gdziekolwiek z nimi. Widuję ich w szkole, w autobusach, ale to nic w porównaniu z minionym rokiem. A od nadmaiaru wolnego czasu przemyślałam dokładnie lata znajomości i dochodzę do wniosków, że nie warto się z nimi zadawać, bo (i tu pojawia się długa lista, o której słuszności codziennie mnie przekonują). I nawet już przestali mnie gdziekolwiek zapraszać bo wiedzą, że odmówię. I mają rację. Bo nie chce mi się z nimi nigdzie chodzić. Zaczęło się od samej niechęci dla faktu opuszczania domu, a teraz nie chcę, bo uważam, że nie warto tracić dla nich czasu. Wiem, to brzmi okropnie. Jestem suką.
Ze znajomą spoza tej grupy, spotykam się 2 razy w miesiącu. Zapraszam ją do siebie. Jak mam iść do niej, to średnio mi się chce, no ale idę. Zawozi i przyjeźdża po mnie mama albo tata, chociaż mogłabym przejechać autobusem.
Dalej. Co tydzień, dwa, jeżdżę do brata do Krakowa. Nie specjalnie mi się chce. Jeżdżę, bo go kocham, bo potrzebuje pomocy przy zadaniach, bo chce iść na koncert i nie ma z kim. Więć wsiadam w pociąg i jadę, całą drogę nucę w głowie jedną piosenkę, o niczym nie myślę. Jestem u niego w mieszkaniu, jest spoko. Wychodzimy na koncert - wiadomo, atak lęku, robi mi się niedobrze, no ale idę na ten koncert bez przekonania. Potem wracam do domu. I przytłaczają mnie zeszyty, bo do szkoły jutro. I błędne koło się zamyka.
Nie chcę jeździć na żadne wycieczki. Nie chce mi się. Wiem, że mogę zwiedzić, zobaczyć ciekawe rzeczy, ale mi się nie chce ruszać z domu.
Rezygnuję ze wszystkich dodatkowych zajęć po kolei. Z dodatkowych zajęć z j. polskiego zrezygnowałam, bo to zawsze 2 godziny dłużej w szkole, a tak to wracam do domu przed 15. Na zajęcia z teatru chodzę w kratkę. Jak mi się zachce to idę. Często wychodzę w połowie, tłumaczę się, że mam naukę na jutro.
Nie mam motywacji na robienie czegokolwiek, wychodzenia. Najchętniej zostałabym w domu, przesiedziała w nim cały rok.
Zaczynają mnie przytłaczać myśli, że muszę iść zapisać się na prawo jazdy, ogarnia mnie niechęć jak myślę o zbliżających się osiemnastkach znajomych i mojej. Nie chce mi się niczego robić.
A może, czym dla mnie jest dom. No oczywiście - oazą spokoju, chociaż nie jest w nim ani cicho (mam małe dziecko w domu), ani bezkonfliktowo (drzemy się na siebie wszyscy ). Jednakże - nie lubię go opuszczać, i zawsze tęsknię. Ilekroć byłam na obozach, będąc dzieckiem w 3-6 klasie podstawówki, płakałam po kilku dniach, że chcę do domu, jak byłam starsza - to nie płakałam ale zawsze cholernie tęskniłam.
Esz.
Wyrzuciłam to z siebie.