24 Lut 2018, Sob 12:21, PID: 732657
Interesuje mnie jakie jest Wasze podejście do uczestniczenia w życiu kulturalnym w Waszej okolicy. Wiadomo, że osoby nadmiernie introwertyczne i fobicy najchętniej nie wychodziliby ze swoich mieszkań - tak mam też ja. Jednak czasami w głębi ducha odczuwam potrzebę pójścia do kina, na koncert czy na spektakl teatralny. Podjęcie działania z zakupem biletu na takie wydarzenie nie stanowi dla mnie problemu, robię to wręcz chętnie i cieszę się, że przełamuję rutynę życia codziennego. Jednak problem zaczyna się pojawiać wraz z nadchodzącym terminem wydarzenia, zaczynają się obawy jak to wszystko będzie wyglądać, a do tego dochodzą wnioski jakie to żałosne, że nawet do teatru nie mam z kim pójść!
Są dwie strony medalu. Pierwsza pozytywna, druga negatywna.
Z jednej strony jest to dla mnie ok, bo w całości angażuję się w wydarzenie nie mając na głowie drugiej osoby i nie zaprzątając sobie głowy myślami typu "czy na pewno jej/mu się to podoba?", "czy nie nudzi jej/go to?", "po kinie najchętniej poszłabym do domu, jak jej/mu to powiedzieć?". Jestem w stu procentach wolnym człowiekiem, nie muszę się obawiać, że kogoś urażę lub komuś nie spodoba się moje zachowanie.
Z drugiej zaś strony siedzę na swoim miejscu i obserwuję otoczenie. Sala się zapełnia. Ludzie przychodzą parami, czasami w grupach. Rozmawiają ze sobą przed wydarzeniem i w przerwach, mają wspólne tematy i wyglądają na całkowicie zrelaksowanych, czego nie mogę powiedzieć o sobie, bo znów włącza mi się s#aczka myślowa, że jestem cho#erną samotniczką i źle mi z tym. Wtedy rozwala mnie od środka żal, spada na mnie kurtyna mojego introwertyzmu, ludzie wokół wydają się jeszcze bardziej niezrozumiali i wrogo do mnie nastawieni (mimo, że w rzeczywistości może tak nie być, bo to tylko moje odczucia). Często odnoszę też wrażenie, że inni ludzie dziwnie się patrzą na osoby, które przychodzą w miejsca kulturalne sami.
I taką zajawkę na konfrontację tych dwóch wniosków dostałam po wczorajszym powrocie z teatru, do którego wybrałam się oczywiście sama. Zaczyna mnie przerastać jednak rola obserwatora otoczenia, czyli druga strona medalu powoli mnie przygniata. To bardzo przeszkadza mi w przeżywaniu clou wydarzenia, a nazajutrz sprawia, że popadam w takie kompleksy i poczucie bezwartościowości, że zaczynam się zastanawiać w ogóle nad sensem uczestniczenia w życiu kulturalnym. Po co, skoro bardziej działa to na moje kompleksy aniżeli ukulturalnia mnie samą? Za miesiąc-dwa zapomnę o wszystkim i znowu wyjdę do ludzi. I znów będzie to samo. A mimo wszystko potrzebuję wychodzić, bo można zwariować w systemie praca-siłownia-dom-praca-siłownia-dom. I stąd mam kilka pytań, na które można odpowiedzieć ogólnie:
Jakie są wasze spostrzeżenia na ten temat?
Rozmyślaliście kiedyś nad czymś takim i mieliście podobne odczucia?
W jakim stopniu przebywanie w większym gronie obcych wam osób oddziałuje na Wasze samopoczucie po powrocie do domu?
Czy znacie jakieś sposoby aby sobie z tym złym samopoczuciem poradzić? (wykluczając wersję z rezygnacją z uczestnictwa w wydarzeniach)
Są dwie strony medalu. Pierwsza pozytywna, druga negatywna.
Z jednej strony jest to dla mnie ok, bo w całości angażuję się w wydarzenie nie mając na głowie drugiej osoby i nie zaprzątając sobie głowy myślami typu "czy na pewno jej/mu się to podoba?", "czy nie nudzi jej/go to?", "po kinie najchętniej poszłabym do domu, jak jej/mu to powiedzieć?". Jestem w stu procentach wolnym człowiekiem, nie muszę się obawiać, że kogoś urażę lub komuś nie spodoba się moje zachowanie.
Z drugiej zaś strony siedzę na swoim miejscu i obserwuję otoczenie. Sala się zapełnia. Ludzie przychodzą parami, czasami w grupach. Rozmawiają ze sobą przed wydarzeniem i w przerwach, mają wspólne tematy i wyglądają na całkowicie zrelaksowanych, czego nie mogę powiedzieć o sobie, bo znów włącza mi się s#aczka myślowa, że jestem cho#erną samotniczką i źle mi z tym. Wtedy rozwala mnie od środka żal, spada na mnie kurtyna mojego introwertyzmu, ludzie wokół wydają się jeszcze bardziej niezrozumiali i wrogo do mnie nastawieni (mimo, że w rzeczywistości może tak nie być, bo to tylko moje odczucia). Często odnoszę też wrażenie, że inni ludzie dziwnie się patrzą na osoby, które przychodzą w miejsca kulturalne sami.
I taką zajawkę na konfrontację tych dwóch wniosków dostałam po wczorajszym powrocie z teatru, do którego wybrałam się oczywiście sama. Zaczyna mnie przerastać jednak rola obserwatora otoczenia, czyli druga strona medalu powoli mnie przygniata. To bardzo przeszkadza mi w przeżywaniu clou wydarzenia, a nazajutrz sprawia, że popadam w takie kompleksy i poczucie bezwartościowości, że zaczynam się zastanawiać w ogóle nad sensem uczestniczenia w życiu kulturalnym. Po co, skoro bardziej działa to na moje kompleksy aniżeli ukulturalnia mnie samą? Za miesiąc-dwa zapomnę o wszystkim i znowu wyjdę do ludzi. I znów będzie to samo. A mimo wszystko potrzebuję wychodzić, bo można zwariować w systemie praca-siłownia-dom-praca-siłownia-dom. I stąd mam kilka pytań, na które można odpowiedzieć ogólnie:
Jakie są wasze spostrzeżenia na ten temat?
Rozmyślaliście kiedyś nad czymś takim i mieliście podobne odczucia?
W jakim stopniu przebywanie w większym gronie obcych wam osób oddziałuje na Wasze samopoczucie po powrocie do domu?
Czy znacie jakieś sposoby aby sobie z tym złym samopoczuciem poradzić? (wykluczając wersję z rezygnacją z uczestnictwa w wydarzeniach)