10 Paź 2018, Śro 10:04, PID: 767192
Od października rozpocząłem studia. Czuję, że jest to nowy rozdział w moim życiu i prawdopodobnie ostatnia okazja, żeby coś zmienić, znaleźć jakiś cel albo poczuć się chociaż czasami szczęśliwym. Nie mam żadnych marzeń oprócz tego, żeby wreszcie żyć normalnie.
Pochodzę z małego miasteczka, gdzie chodziłem do liceum. Tam praktycznie każdy był taki sam, nie miał żadnych ambicji. Przezwyczaiłem się do wegetacji tam. Przez to, że każdy miał mnie tam już za dziwaka i odludka, nie starałem się nawet, żeby coś zmienić.
Wszystko zmieniło się gdy przyszedłem na studia. Mam grupę 11 osób na roku, jednak są to zupełnie inni ludzie niż ci których spotkałem w rodzinnym mieście.
Praktycznie każdy jest uśmiechnięty, gdy wchodziłem pierwszy raz na wykład sami zaproponowali mi i koledze,żeby usiąść obok(jestem na kierunku ze kolegą, którego znam od dzieciństwa, ale nawet z nim nie potrafię już rozmawiać, mimo że w podstawówce potrafiliśmy przegadać całe dnie).
Jednak nie to mi teraz głównie doskwiera. Spotkałem tu ludzi, którzy mieli naprawdę ciężko np. niewidomy chłopak czy dziewczyna, która wychowała się bez rodziców, ale nie zważając na takie przeszkody przy których moje problemy są niczym oni nie poddali się tak jak ja. Wręcz przeciwnie - są pełni pozytywnej energii, ambicji, mają cele w życiu do których konsekwentnie dążą, angażują się społecznie, charytatywnie.
Ja nie potrafię z nikim rozmawiać, ciągle siedzę smutny, nie mam żadnego hobby, celów życiowych, jeśli coś się nie zmieni to moje życie jest skazane na nieuchronną porażkę. Chociaż nie czuję się tu przez nikogo oceniany z góry to odczuwam dyskomfort i jestem tym zdołowany. Chciałbym bym chociaż trochę taki jak oni.
Do tego wszystkiego za tydzień startują mi na studiach ćwiczenia z komunikacji społecznej, prezentacje, autoprezentacje, debaty w których trzeba się spierać z innymi. Nie ma szans na ten moment, żebym podołał temu, skoro nawet jak ktoś "ciągnie rozmowę" to nie potrafię z nim rozmawiać. Żadnej opinii też nie wyrażę.
Bardzo chciałbym zostać na tych studiach, bo jak wylecę i wrócę do rodzinnego miasta to pozostaje chyba strzelić sobie w łeb( nie, nie mam żadnych myśli samobójczych, tylko czuję taką bezsilność). Żadnego psychologa czy psychiatry na nfz tu nie znajdę tak szybko. Co mogę zrobić?
Pochodzę z małego miasteczka, gdzie chodziłem do liceum. Tam praktycznie każdy był taki sam, nie miał żadnych ambicji. Przezwyczaiłem się do wegetacji tam. Przez to, że każdy miał mnie tam już za dziwaka i odludka, nie starałem się nawet, żeby coś zmienić.
Wszystko zmieniło się gdy przyszedłem na studia. Mam grupę 11 osób na roku, jednak są to zupełnie inni ludzie niż ci których spotkałem w rodzinnym mieście.
Praktycznie każdy jest uśmiechnięty, gdy wchodziłem pierwszy raz na wykład sami zaproponowali mi i koledze,żeby usiąść obok(jestem na kierunku ze kolegą, którego znam od dzieciństwa, ale nawet z nim nie potrafię już rozmawiać, mimo że w podstawówce potrafiliśmy przegadać całe dnie).
Jednak nie to mi teraz głównie doskwiera. Spotkałem tu ludzi, którzy mieli naprawdę ciężko np. niewidomy chłopak czy dziewczyna, która wychowała się bez rodziców, ale nie zważając na takie przeszkody przy których moje problemy są niczym oni nie poddali się tak jak ja. Wręcz przeciwnie - są pełni pozytywnej energii, ambicji, mają cele w życiu do których konsekwentnie dążą, angażują się społecznie, charytatywnie.
Ja nie potrafię z nikim rozmawiać, ciągle siedzę smutny, nie mam żadnego hobby, celów życiowych, jeśli coś się nie zmieni to moje życie jest skazane na nieuchronną porażkę. Chociaż nie czuję się tu przez nikogo oceniany z góry to odczuwam dyskomfort i jestem tym zdołowany. Chciałbym bym chociaż trochę taki jak oni.
Do tego wszystkiego za tydzień startują mi na studiach ćwiczenia z komunikacji społecznej, prezentacje, autoprezentacje, debaty w których trzeba się spierać z innymi. Nie ma szans na ten moment, żebym podołał temu, skoro nawet jak ktoś "ciągnie rozmowę" to nie potrafię z nim rozmawiać. Żadnej opinii też nie wyrażę.
Bardzo chciałbym zostać na tych studiach, bo jak wylecę i wrócę do rodzinnego miasta to pozostaje chyba strzelić sobie w łeb( nie, nie mam żadnych myśli samobójczych, tylko czuję taką bezsilność). Żadnego psychologa czy psychiatry na nfz tu nie znajdę tak szybko. Co mogę zrobić?