13 Gru 2018, Czw 18:38, PID: 775450
Mam dziś nawrót depresji i czuję się fatalnie. Muszę się gdziekolwiek trochę wyżalić, a nie mam komu, więc chociaż tutaj napiszę.
Mam 19 lat i fobię społeczną oraz depresję. Ale jednym z gorszych tego aspektów jest to, że nie było tak zawsze i bardzo chciałbym potrafić żyć jak kiedyś.
Od urodzenia byłem raczej nieśmiałym dzieckiem, pewnie dlatego że dużo chorowałem i rzadko wychodziłem ze szpitala lub domu. Miałem za to szczególne zdolności do nauki. Jako jedyny z grupy w wieku 6 lat płynnie czytałem i pisałem. Pamiętam, że cały okres podstawówki miałem najlepsze wyniki z klasy ,mimo że nie poświęcałem dużo czasu na naukę.
Oprócz tego chodziłem na karate, grałem na gitarze, występowałem w szkolnym teatrzyku, czytałem w kościele ( do teraz pamiętam, że stałem sam, naprzeciw mnie kilkaset osób, a ja nie czułem żadnego strachu- wspaniałe uczucie) i jeszcze kilka innych aktywności. Z kolegami miałem bardzo dobry kontakt, potrafiłem przegadać kilka godzin bez przerwy, nie mając nawet tematu do rozmowy. Przez kilka miesięcy miałem nawet "dziewczynę"
Wszystko zaczęło się zmieniać gdy poszedłem do gimnazjum(tak mi się przynajmniej wydaje). Moje kontakty ograniczyły się do hermetycznej grupy kolegów z klasy. Mieliśmy dobre stosunki, ale izolowaliśmy się od reszty ( szczególnie wszystkich dziewczyn). Jednocześnie wykruszały się po kolei wszystkie moje zainteresowania. Prawdopodobnie pojawiły się pierwsze kompleksy związane z wf. Ogólnie okres gimnazjum mimo , że pojawiły się te problemy wspominam dobrze,bo 100% czasu w szkole spędzałem z tymi kolegami.
Etapem w którym zorientowałem się, że jest źle było liceum. Cała moja ekipa oprócz 2 kolegów poszła do innych szkół. Do tego bardzo duża klasa, dużo nieznanych twarzy. Nie miałem problemów z innymi chłopakami, raczej trzymaliśmy się na odległość i uważali mnie za odludka. Dziewczyny zachowywały się jakby mnie nie było, ale się nie dziwię, bo robiłem to samo. Narastały moje kompleksy, coraz częściej unikałem stresujących sytuacji (przestałem chodzić na wf, jakieś spotkania, studniówkę itp.) Był to moment w którym problemy zaczęły przekładać się na moje życie, głównie przez nieobecności w szkole.
W 3 liceum poszedłem do psychologa i psychiatry powiedzieć o swoich problemach. Zdiagnozowano fobię, dostałem jakiś lek, który nie działał i po około 6 miesiącach sam go odstawiłem. Z wizyt u psychologa też zrezygnowałem, bo nie widziałem efektów.
Kolejnym etapem jest moment gdy poszedłem na studia. Wyjechałem z rodzinnego miasta, mieszkam z kolegą w mieszkaniu. Gdy dowiedziałem się, że na jednym z przedmiotów, będzie trzeba robić ustne prezentacje wpadłem w depresję( wcześniej nie miałem). Nie mogłem spać, jeść, płakałem, ciągle czułem jak bije mi serce. Poszedłem do psychiatry, który zapisał mi lek venlectine. Nie wiem czy to efekt placebo, ale depresja zniknęła po jednym dniu. Przez jakiś tydzień na początku czułem zdecydowaną poprawę- miałem więcej energii, chęci do życia, odczuwałem dużo mniejszy dyskomfort przy spotkaniach z ludźmi. Zyskałem nadzieję, że będzie ok, ale wszystko wróciło do "normalności". Potem za zgodą lekarza podwoiłem dawkę. Znowu 3 dni lepszego samopoczucia i koniec. Jednak depresja nie wracała, tylko objawy fobii.
Na początku brania leku, gdy jeszcze czułem jego efekt odważyłem się iść na autoprezentację. Wyszło słabo, zapomniałem co mówić, trzęsły mi się ręce i patrzyłem w podłogę, ale dałem radę. Jednak wykładowca powiedział, że mam na następne zajęcia uzupełnić o swoje plany na przyszłość i kontakty dzięki którym je osiągnę. Nie mam żadnych planów ani kontaktów, więc nie poszedłem na zajęcia. Potem znowu. I tak nie byłem na pięciu po rząd. Jest to maksymalna ilość zajęć jaką można opuścić i zdać. Chciałem iść porozmawiać, ale ten wykładowca nie ma dyżurów. Już nie wiem co z tym zrobić.
Mam dosyć tego, że kiedyś byłem człowiekiem z zainteresowaniami, ambicjami, który potrafi poznać kogoś, porozmawiać, ma jakieś poczucie własnej wartości, cele, cokolwiek - po prostu potrafiłem żyć w społeczeństwie. Czułem, że idę naprzód szybciej niż wszyscy i to mnie dodatkowo motywowało. Teraz jest zupełnie odwrotnie. Patrzę na rówieśników, którzy już dorośli, potrafią dążyć do swoich celów, cieszą się życiem. W ciągu kilku lat założą rodziny, znajdą pracę i nawet te bliższe kontakty się urwą. A ja zostanę sam skazany na porażkę.
Mam 19 lat i fobię społeczną oraz depresję. Ale jednym z gorszych tego aspektów jest to, że nie było tak zawsze i bardzo chciałbym potrafić żyć jak kiedyś.
Od urodzenia byłem raczej nieśmiałym dzieckiem, pewnie dlatego że dużo chorowałem i rzadko wychodziłem ze szpitala lub domu. Miałem za to szczególne zdolności do nauki. Jako jedyny z grupy w wieku 6 lat płynnie czytałem i pisałem. Pamiętam, że cały okres podstawówki miałem najlepsze wyniki z klasy ,mimo że nie poświęcałem dużo czasu na naukę.
Oprócz tego chodziłem na karate, grałem na gitarze, występowałem w szkolnym teatrzyku, czytałem w kościele ( do teraz pamiętam, że stałem sam, naprzeciw mnie kilkaset osób, a ja nie czułem żadnego strachu- wspaniałe uczucie) i jeszcze kilka innych aktywności. Z kolegami miałem bardzo dobry kontakt, potrafiłem przegadać kilka godzin bez przerwy, nie mając nawet tematu do rozmowy. Przez kilka miesięcy miałem nawet "dziewczynę"
Wszystko zaczęło się zmieniać gdy poszedłem do gimnazjum(tak mi się przynajmniej wydaje). Moje kontakty ograniczyły się do hermetycznej grupy kolegów z klasy. Mieliśmy dobre stosunki, ale izolowaliśmy się od reszty ( szczególnie wszystkich dziewczyn). Jednocześnie wykruszały się po kolei wszystkie moje zainteresowania. Prawdopodobnie pojawiły się pierwsze kompleksy związane z wf. Ogólnie okres gimnazjum mimo , że pojawiły się te problemy wspominam dobrze,bo 100% czasu w szkole spędzałem z tymi kolegami.
Etapem w którym zorientowałem się, że jest źle było liceum. Cała moja ekipa oprócz 2 kolegów poszła do innych szkół. Do tego bardzo duża klasa, dużo nieznanych twarzy. Nie miałem problemów z innymi chłopakami, raczej trzymaliśmy się na odległość i uważali mnie za odludka. Dziewczyny zachowywały się jakby mnie nie było, ale się nie dziwię, bo robiłem to samo. Narastały moje kompleksy, coraz częściej unikałem stresujących sytuacji (przestałem chodzić na wf, jakieś spotkania, studniówkę itp.) Był to moment w którym problemy zaczęły przekładać się na moje życie, głównie przez nieobecności w szkole.
W 3 liceum poszedłem do psychologa i psychiatry powiedzieć o swoich problemach. Zdiagnozowano fobię, dostałem jakiś lek, który nie działał i po około 6 miesiącach sam go odstawiłem. Z wizyt u psychologa też zrezygnowałem, bo nie widziałem efektów.
Kolejnym etapem jest moment gdy poszedłem na studia. Wyjechałem z rodzinnego miasta, mieszkam z kolegą w mieszkaniu. Gdy dowiedziałem się, że na jednym z przedmiotów, będzie trzeba robić ustne prezentacje wpadłem w depresję( wcześniej nie miałem). Nie mogłem spać, jeść, płakałem, ciągle czułem jak bije mi serce. Poszedłem do psychiatry, który zapisał mi lek venlectine. Nie wiem czy to efekt placebo, ale depresja zniknęła po jednym dniu. Przez jakiś tydzień na początku czułem zdecydowaną poprawę- miałem więcej energii, chęci do życia, odczuwałem dużo mniejszy dyskomfort przy spotkaniach z ludźmi. Zyskałem nadzieję, że będzie ok, ale wszystko wróciło do "normalności". Potem za zgodą lekarza podwoiłem dawkę. Znowu 3 dni lepszego samopoczucia i koniec. Jednak depresja nie wracała, tylko objawy fobii.
Na początku brania leku, gdy jeszcze czułem jego efekt odważyłem się iść na autoprezentację. Wyszło słabo, zapomniałem co mówić, trzęsły mi się ręce i patrzyłem w podłogę, ale dałem radę. Jednak wykładowca powiedział, że mam na następne zajęcia uzupełnić o swoje plany na przyszłość i kontakty dzięki którym je osiągnę. Nie mam żadnych planów ani kontaktów, więc nie poszedłem na zajęcia. Potem znowu. I tak nie byłem na pięciu po rząd. Jest to maksymalna ilość zajęć jaką można opuścić i zdać. Chciałem iść porozmawiać, ale ten wykładowca nie ma dyżurów. Już nie wiem co z tym zrobić.
Mam dosyć tego, że kiedyś byłem człowiekiem z zainteresowaniami, ambicjami, który potrafi poznać kogoś, porozmawiać, ma jakieś poczucie własnej wartości, cele, cokolwiek - po prostu potrafiłem żyć w społeczeństwie. Czułem, że idę naprzód szybciej niż wszyscy i to mnie dodatkowo motywowało. Teraz jest zupełnie odwrotnie. Patrzę na rówieśników, którzy już dorośli, potrafią dążyć do swoich celów, cieszą się życiem. W ciągu kilku lat założą rodziny, znajdą pracę i nawet te bliższe kontakty się urwą. A ja zostanę sam skazany na porażkę.