25 Sty 2019, Pią 22:53, PID: 781009
Introwertycy mają to do siebie, że często wybierając samotność, czerpią energie z samego siebie. Kiedy oddają się swoim pasjom czy hobby, czy po prostu czytając książkę, można powiedzieć że regenerują siły. Tak kiedyś czytałem i tak jest ze mną. Odczuwałem to od zawsze i w zupełności. Jako człowiek, który sam się zdefiniował, naczytał się, naoglądał i stwierdził że o, jestem taki a nie inny bo wszystkie cechy się zgadzają, to fobikiem jestem można powiedzieć - wzorowym. W zasadzie rzadko się tu udzielam, staram się też czytać nie dużo, bo większość tekstów raczej dołuje niż podnosi na duchu, ale jak już mam coś do powiedzenia to postanowiłem poćwiczyć palce i postukać w klawisze.
Czy jest możliwe że całe to bagno co w sobie mam, te fobie, nerwy, stresy, gnój z dzieciństwa, samotność i nijakość jaką w sobie czuję - może tak w ciągu kilku dni zaledwie sobie pójść gdzieś daleko, zostawić mnie w pełni zdrowego z uczuciem odrodzenia na nowo, jako człowiek w pełni 'normalny', zdrowy i przepełniony chęcią życia?
Był to moment w moim życiu, zaraz po nieudanym związku. Zupełnie wtedy nie interesowało mnie poznawanie kobiet, więc nic w tym kierunku nie robiłem. Szczerze mówiąc przejadł mi się ten temat i nawet byłem wtedy pozytywnie nastawiony na myśl bycia sam przez dłuższy czas. Los chciał że poznałem pewną kobietę i znajomość z nią mnie bardzo wciągnęła. Trwało to prawie rok. Jako człowiek z tymi wszystkimi ''problemami'' łatwo nie było, ale zdaję się - rozumiała mnie na tyle dobrze, że czułem się naprawdę luźno. Gdy zaczęliśmy się spotykać, zauważyłem drobne zmiany w swoim zachowaniu. Takie małe ''duperele'' które jednak wiele znaczyły. Wyjście do kina, parku czy na kręgle okazało się proste i przyjemne. Strachy zaczęły mnie opuszczać niemalże z dnia na dzień. Przyjechała do mnie na cały tydzień. Miałem wolne, więc spędziliśmy razem 7 dni w ciągu. Było to niesamowite doświadczenie, gdyż wszystkie moje ''demony'' zniknęły jak ręką odjął. Nie stresowałem się niczym. Nie bałem się niczego. Nie miałem problemu z absolutnie niczym. Jadłem w restauracjach, rozmawiałem z obcymi ludźmi, poznałem w ciągu dwóch dni trzy osoby i masę innych rzeczy, które dla większości są niczym, a dla mnie zawsze były trudnością, często nie do pokonania. Głupio to zabrzmi, ale autentycznie czułem się, jakbym się urodził na nowo. Zupełnie inny człowiek, zupełnie inne podejście do życia, do świata, do ludzi, do rodziny. Dosłownie mówiąc - ta dziewczyna ukradła całego ''brudnego'' mnie. Czułem że zyję.
I to wcale nie jest tak błaha sprawa, że ''w dwójkę raźniej'' Jak już masz z kim, to zrobisz więcej, na więcej się zdecydujesz, wszystko jest łatwiejsze. Poprzednie związki wcale tak na mnie nie działały. Spotykałem się z kobietami, które w zupełności mnie nie motywowały. Nie miałem przy nich ani więcej siły, ani energii ani chęci do działania.
To wszystko sprawiło, że zacząłem się nad tym zastanawiać. Czy te wszystkie problemy, z którymi żyłem tyle czasu były w ogóle uzasadnione. Dlaczego tak prosto, nagle bez większych starań wszystko zniknęło, tylko dlatego że pojawił się w moim życiu ktoś, kto mnie zrozumiał, uszanował i nie odtrącił? Nigdy się ze swoich lęków i fobii nie leczyłem farmakologicznie, na terapie także nie chodziłem. Poukładałem sobie życie tak, aby było mi wygodnie z tym wszystkim, a tu nagle taka zmiana. Ciężko mi to jakoś fachowo opisać, ale mam nadzieje że wiecie o co mi chodzi. Uczucie jakbym zawsze spał i nagle się obudził.
Spotykaliśmy się prawie rok czasu. Przez odległość, która nas dzieliła nie widywaliśmy się codziennie, czasem tylko w weekendy, czasem na cały tydzień. Mój stan się nie zmieniał, było świetnie, nawet wtedy, kiedy była daleko. Czułem się zdrowy i byłem przekonany że tak już będzie dłużej, może zawsze. Sama świadomość że ona jest w moim życiu dawała mi ogromną siłę.
Mimo tego wszystkiego, ten związek nie przetrwał. Głównie przez odległość, gdyż zaczęła pracować. Nie mieliśmy oboje czasu na spotkania, bo pracowała także w weekendy. Rozstanie przyszło dość naturalnie, bez większych smutków i żalów. Zostaliśmy przyjaciółmi - chyba tak mogę to nazwać. Minął miesiąc, może troszkę więcej i wszystko wróciło. Powoli, stopniowo, małymi krokami moje problemy - odstawione na rok - zaczęły się ponawiać. Poszedłem do kina(naprawdę polubiłem kino) i nie mogłem wysiedzieć. Przyszły stare myśli, stare lęki i musiałem wyjść, bo nagle w połowie seansu zaczął przerażać mnie tłum siedzących ludzi. I to był kluczowy moment. Było coraz gorzej, rozmowy z obcymi na marnym poziomie, poznanie nieznajomego stało się wyzwaniem, przebywanie wśród ludzi nieprzyjemnym przymusem. Już nie chcę pisać dokładniej, ale zapewne wiecie co mam na myśli. Stałem się znów tym introwertycznym fobikiem, który tylko pędzi byle szybciej do domu by oddawać się swojemu światu, gdzie zawsze czułem się najlepiej. Świata od którego się niemal w pełni odkleiłem będąc z nią. Za którym zupełnie nie tęskniłem i do którego wracać nie chciałem.
Dziś czuję się jakbym stał nad przepaścią. Na dole jest otchłań, za plecami świat który znam. To miłe uczucie. Jak zdrowy człowiek, w którym zagnieździło się jakieś żyjątko i kontroluje mnie wedle swojego uznania. Wiem że wiele nie trzeba by się go pozbyć. Wiem też że wystarczy kilka kroków. Niestety nie wiem w którą stronę. Zrozumiałem że samotność, do której zawsze usilnie dążyłem(nawet w związkach) jest tym żyjątkiem, które mnie zjada od środka przez tyle lat. Jedyna rzecz, którą przez całe życie kocham i nienawidzę jednocześnie.
Może się Wam wydać głupie to, co opisałem. Wiem że to tak prosto brzmi. Ale mimo wszystko świadomość że te badziewie które jest w człowieku może tak szybko i nagle odejść w zapomnienie daje mi ultra dużo siły i energii. Ktoś taki jak ja potrzebuje bodźca, by zrobić krok ku lepszemu. Sam z siebie nie jestem w stanie. Ta kobieta była tym bodźcem, który mnie ''kopnął'' dość solidnie. I okazało się że można, że to możliwe. Wiem, że teraz już idę przed siebie i będę tylko silniejszy. Mimo że znów jestem tym samym ja, jakim byłem od lat, to czuję że powoli, stopniowo zacznę się budzić.
Czego i Wam życzę.
Jeśli mieliście podobne doświadczenie, coś lub ktoś sprawiło że poczuliście że żyjecie, chętnie przeczytam. Pozdrawiam. (:
Czy jest możliwe że całe to bagno co w sobie mam, te fobie, nerwy, stresy, gnój z dzieciństwa, samotność i nijakość jaką w sobie czuję - może tak w ciągu kilku dni zaledwie sobie pójść gdzieś daleko, zostawić mnie w pełni zdrowego z uczuciem odrodzenia na nowo, jako człowiek w pełni 'normalny', zdrowy i przepełniony chęcią życia?
Był to moment w moim życiu, zaraz po nieudanym związku. Zupełnie wtedy nie interesowało mnie poznawanie kobiet, więc nic w tym kierunku nie robiłem. Szczerze mówiąc przejadł mi się ten temat i nawet byłem wtedy pozytywnie nastawiony na myśl bycia sam przez dłuższy czas. Los chciał że poznałem pewną kobietę i znajomość z nią mnie bardzo wciągnęła. Trwało to prawie rok. Jako człowiek z tymi wszystkimi ''problemami'' łatwo nie było, ale zdaję się - rozumiała mnie na tyle dobrze, że czułem się naprawdę luźno. Gdy zaczęliśmy się spotykać, zauważyłem drobne zmiany w swoim zachowaniu. Takie małe ''duperele'' które jednak wiele znaczyły. Wyjście do kina, parku czy na kręgle okazało się proste i przyjemne. Strachy zaczęły mnie opuszczać niemalże z dnia na dzień. Przyjechała do mnie na cały tydzień. Miałem wolne, więc spędziliśmy razem 7 dni w ciągu. Było to niesamowite doświadczenie, gdyż wszystkie moje ''demony'' zniknęły jak ręką odjął. Nie stresowałem się niczym. Nie bałem się niczego. Nie miałem problemu z absolutnie niczym. Jadłem w restauracjach, rozmawiałem z obcymi ludźmi, poznałem w ciągu dwóch dni trzy osoby i masę innych rzeczy, które dla większości są niczym, a dla mnie zawsze były trudnością, często nie do pokonania. Głupio to zabrzmi, ale autentycznie czułem się, jakbym się urodził na nowo. Zupełnie inny człowiek, zupełnie inne podejście do życia, do świata, do ludzi, do rodziny. Dosłownie mówiąc - ta dziewczyna ukradła całego ''brudnego'' mnie. Czułem że zyję.
I to wcale nie jest tak błaha sprawa, że ''w dwójkę raźniej'' Jak już masz z kim, to zrobisz więcej, na więcej się zdecydujesz, wszystko jest łatwiejsze. Poprzednie związki wcale tak na mnie nie działały. Spotykałem się z kobietami, które w zupełności mnie nie motywowały. Nie miałem przy nich ani więcej siły, ani energii ani chęci do działania.
To wszystko sprawiło, że zacząłem się nad tym zastanawiać. Czy te wszystkie problemy, z którymi żyłem tyle czasu były w ogóle uzasadnione. Dlaczego tak prosto, nagle bez większych starań wszystko zniknęło, tylko dlatego że pojawił się w moim życiu ktoś, kto mnie zrozumiał, uszanował i nie odtrącił? Nigdy się ze swoich lęków i fobii nie leczyłem farmakologicznie, na terapie także nie chodziłem. Poukładałem sobie życie tak, aby było mi wygodnie z tym wszystkim, a tu nagle taka zmiana. Ciężko mi to jakoś fachowo opisać, ale mam nadzieje że wiecie o co mi chodzi. Uczucie jakbym zawsze spał i nagle się obudził.
Spotykaliśmy się prawie rok czasu. Przez odległość, która nas dzieliła nie widywaliśmy się codziennie, czasem tylko w weekendy, czasem na cały tydzień. Mój stan się nie zmieniał, było świetnie, nawet wtedy, kiedy była daleko. Czułem się zdrowy i byłem przekonany że tak już będzie dłużej, może zawsze. Sama świadomość że ona jest w moim życiu dawała mi ogromną siłę.
Mimo tego wszystkiego, ten związek nie przetrwał. Głównie przez odległość, gdyż zaczęła pracować. Nie mieliśmy oboje czasu na spotkania, bo pracowała także w weekendy. Rozstanie przyszło dość naturalnie, bez większych smutków i żalów. Zostaliśmy przyjaciółmi - chyba tak mogę to nazwać. Minął miesiąc, może troszkę więcej i wszystko wróciło. Powoli, stopniowo, małymi krokami moje problemy - odstawione na rok - zaczęły się ponawiać. Poszedłem do kina(naprawdę polubiłem kino) i nie mogłem wysiedzieć. Przyszły stare myśli, stare lęki i musiałem wyjść, bo nagle w połowie seansu zaczął przerażać mnie tłum siedzących ludzi. I to był kluczowy moment. Było coraz gorzej, rozmowy z obcymi na marnym poziomie, poznanie nieznajomego stało się wyzwaniem, przebywanie wśród ludzi nieprzyjemnym przymusem. Już nie chcę pisać dokładniej, ale zapewne wiecie co mam na myśli. Stałem się znów tym introwertycznym fobikiem, który tylko pędzi byle szybciej do domu by oddawać się swojemu światu, gdzie zawsze czułem się najlepiej. Świata od którego się niemal w pełni odkleiłem będąc z nią. Za którym zupełnie nie tęskniłem i do którego wracać nie chciałem.
Dziś czuję się jakbym stał nad przepaścią. Na dole jest otchłań, za plecami świat który znam. To miłe uczucie. Jak zdrowy człowiek, w którym zagnieździło się jakieś żyjątko i kontroluje mnie wedle swojego uznania. Wiem że wiele nie trzeba by się go pozbyć. Wiem też że wystarczy kilka kroków. Niestety nie wiem w którą stronę. Zrozumiałem że samotność, do której zawsze usilnie dążyłem(nawet w związkach) jest tym żyjątkiem, które mnie zjada od środka przez tyle lat. Jedyna rzecz, którą przez całe życie kocham i nienawidzę jednocześnie.
Może się Wam wydać głupie to, co opisałem. Wiem że to tak prosto brzmi. Ale mimo wszystko świadomość że te badziewie które jest w człowieku może tak szybko i nagle odejść w zapomnienie daje mi ultra dużo siły i energii. Ktoś taki jak ja potrzebuje bodźca, by zrobić krok ku lepszemu. Sam z siebie nie jestem w stanie. Ta kobieta była tym bodźcem, który mnie ''kopnął'' dość solidnie. I okazało się że można, że to możliwe. Wiem, że teraz już idę przed siebie i będę tylko silniejszy. Mimo że znów jestem tym samym ja, jakim byłem od lat, to czuję że powoli, stopniowo zacznę się budzić.
Czego i Wam życzę.
Jeśli mieliście podobne doświadczenie, coś lub ktoś sprawiło że poczuliście że żyjecie, chętnie przeczytam. Pozdrawiam. (: