27 Sty 2021, Śro 11:39, PID: 836082
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 27 Sty 2021, Śro 11:58 przez BlankAvatar.)
Nazbierało się ostatnio u mnie. Musze się troszke wygadać, bo przestaje sobie z tym wszystkim radzić.
Zacznijmy od tego ze 10 lat temu, mając jeszcze młodzieńcze 23 lata przechodziłem mocne załamanie nerwowe. Depresja w komplecie z fobią społeczną. Kompletny wrak, zero a nie człowiek. postanowiłem wtedy ze sobą skończyć i... chyba było to ostatnie co postanowiłem osiągnąć i mi się nie udało.
2 miesiace w szputalu, leki, terapia, muzyka Aldarona i urodziłem się na nowo. Z najcichszej osoby w pokoju stałem się najzabawnuejszą. W ramach pracy jako fobik społeczny zaczołem prowadzić szkolenia techniczne i prezentqcje dla grup nawet po 100 ludzi. I okazało się że jestem w tym tak dobry że nie udało mi się na w jednym miejscu pracy więcej niż 2 lata bez awansu wysiedzieć. To co robie teraz juz potrafi imponować większości, czasem nawet i mi.
W pracy miałem okazje zbajerować prezesów międzynarodowych firm, małych firemek, wszystkich. Mam teorie ze udało mi się przerobić moje słabości na siłę. Fakt że analizowałem każde słowo każdej osoby przez całe życie sprawiło że potrafie odpowiedzieć na pytanie zanim ono padnie. Jeśli tylko chce dogadam się z każdym.
Miłośnie też większych problemów nie miałem. Nigdy nie szukałem przelotnych znajomości, tylko czegoś stałego. Kogoś z kim doczłapie za rękę do końca.
Przez lata przed próbą nauczyłem się że nic nie jestem wart, że nic nie potrafie. Wchodziłem w świat po szpitalu nadal z bardzo niskim poczuciem własnej wartości i dalej czuciem sie gorszym od innych. Ale zakładałem sztuczny uśmiech i brałem głéboki wdech. I chyba starałem się bardziej. Nie szukałem wymówek, tylko robiłem swoje. Dalej czułem źle pośród ludzi, ale zauważyłem że potrafię więcej. I dalej robiłem swoje. Tylko tyle i az tyle. Sam os siebie wymagłem więcej niż od innych. I wydaje mi się że dawałem innym więcej. I działało znakomicie.
W kontakcie z ludzmi jestem bardzo przyjazny i zawsze pomicny. Wiem ze ludzie w moim otoczeniu mnie uwielbiaja. Jestem dobrą duszyczką pomagającą komu sie da. Moim hobby jest uśmiechanie ludzi. Chyba że przekroczą cienka czerwoną linie. Wtedy zwyczajnie wychodze. Skrajnie unikam konfliktów.
Brzmi jak pokonanie samego siebie? No nie do końca.
Nie boje się już żadnego człowieka, ale ludzkość mnie obrzydza. Przez wszystkie te lata byłem ze wszystkim sam. Mimo że większość czasu kogoś miałem. Przez cały ten czas byłem przez najbliższych tylko proszony o pomoc nie chcąc nic w zamian. I zawsze dużo z siebie dawałem tym bliskim. Bo sensu w życiu dla samego siebie nadal nie widze. Tylko robienie czegoś dla kogoś ma wartość. Ale niestety też nic nie dostałem w zamian. Nawet poprosić już nie mogłem. Relacje z ludzmi tylko mnie kosztowały.
Teraz... jestem sam, oddaliłem się od rodziny, zostawiłem sobie niewielką, ale bardzo wartościową grupkę znajomych z którą mogę się napić, ale poza tym zdziczałem całkowicie. I nie jestem szczęśliwy, ale i tak jest mi lepiej, jest spokojniej, nikt przynajmniej nie nadużywa mojej dobroci
I na oko jest ok. Nie zamulam w domu, nowy wolny czas poswiacam na rozwoj siebie i swoich pasji, mam co robić, jak sie zająć i zabawić.
Tylko po co? Wspominałem już że w moim mniemanu życie dla samego siebie nie jest nic warte. A skoro nie potrafię już zaufać nowym ludziom że czas spedzony z nimi nie odbije mi się czkawką to już nie wiem co mi pozostało.
Moge nadal zdobywać swiat, szczyty i ludzi. starać sie i walczyć. Dalej mogę pomagać innym, brać na siebie czyjeś problemy. Lubie to. Lubie wiedzieć że moje istnienie poprawiło istnienie kogoś innego. Ale samemu bawić się w ten sposób to już emocjonalne się. Bo ludzie widzą tylko to co chcą dostać, nikt nawet nie pomysli co moglby komuś dać.
Coś takiego wypadło mi z głowy. Lepiej nie będzie. Po wyjściu ze szpitala miałem mimo wszystko tyle pozytywnej energii że czasem czułem się jak jasno swiecąca gwiazda, ale niestety fizyka podpowiada że te świecące najjasniej wypalaja sie najszybciej.
Zacznijmy od tego ze 10 lat temu, mając jeszcze młodzieńcze 23 lata przechodziłem mocne załamanie nerwowe. Depresja w komplecie z fobią społeczną. Kompletny wrak, zero a nie człowiek. postanowiłem wtedy ze sobą skończyć i... chyba było to ostatnie co postanowiłem osiągnąć i mi się nie udało.
2 miesiace w szputalu, leki, terapia, muzyka Aldarona i urodziłem się na nowo. Z najcichszej osoby w pokoju stałem się najzabawnuejszą. W ramach pracy jako fobik społeczny zaczołem prowadzić szkolenia techniczne i prezentqcje dla grup nawet po 100 ludzi. I okazało się że jestem w tym tak dobry że nie udało mi się na w jednym miejscu pracy więcej niż 2 lata bez awansu wysiedzieć. To co robie teraz juz potrafi imponować większości, czasem nawet i mi.
W pracy miałem okazje zbajerować prezesów międzynarodowych firm, małych firemek, wszystkich. Mam teorie ze udało mi się przerobić moje słabości na siłę. Fakt że analizowałem każde słowo każdej osoby przez całe życie sprawiło że potrafie odpowiedzieć na pytanie zanim ono padnie. Jeśli tylko chce dogadam się z każdym.
Miłośnie też większych problemów nie miałem. Nigdy nie szukałem przelotnych znajomości, tylko czegoś stałego. Kogoś z kim doczłapie za rękę do końca.
Przez lata przed próbą nauczyłem się że nic nie jestem wart, że nic nie potrafie. Wchodziłem w świat po szpitalu nadal z bardzo niskim poczuciem własnej wartości i dalej czuciem sie gorszym od innych. Ale zakładałem sztuczny uśmiech i brałem głéboki wdech. I chyba starałem się bardziej. Nie szukałem wymówek, tylko robiłem swoje. Dalej czułem źle pośród ludzi, ale zauważyłem że potrafię więcej. I dalej robiłem swoje. Tylko tyle i az tyle. Sam os siebie wymagłem więcej niż od innych. I wydaje mi się że dawałem innym więcej. I działało znakomicie.
W kontakcie z ludzmi jestem bardzo przyjazny i zawsze pomicny. Wiem ze ludzie w moim otoczeniu mnie uwielbiaja. Jestem dobrą duszyczką pomagającą komu sie da. Moim hobby jest uśmiechanie ludzi. Chyba że przekroczą cienka czerwoną linie. Wtedy zwyczajnie wychodze. Skrajnie unikam konfliktów.
Brzmi jak pokonanie samego siebie? No nie do końca.
Nie boje się już żadnego człowieka, ale ludzkość mnie obrzydza. Przez wszystkie te lata byłem ze wszystkim sam. Mimo że większość czasu kogoś miałem. Przez cały ten czas byłem przez najbliższych tylko proszony o pomoc nie chcąc nic w zamian. I zawsze dużo z siebie dawałem tym bliskim. Bo sensu w życiu dla samego siebie nadal nie widze. Tylko robienie czegoś dla kogoś ma wartość. Ale niestety też nic nie dostałem w zamian. Nawet poprosić już nie mogłem. Relacje z ludzmi tylko mnie kosztowały.
Teraz... jestem sam, oddaliłem się od rodziny, zostawiłem sobie niewielką, ale bardzo wartościową grupkę znajomych z którą mogę się napić, ale poza tym zdziczałem całkowicie. I nie jestem szczęśliwy, ale i tak jest mi lepiej, jest spokojniej, nikt przynajmniej nie nadużywa mojej dobroci
I na oko jest ok. Nie zamulam w domu, nowy wolny czas poswiacam na rozwoj siebie i swoich pasji, mam co robić, jak sie zająć i zabawić.
Tylko po co? Wspominałem już że w moim mniemanu życie dla samego siebie nie jest nic warte. A skoro nie potrafię już zaufać nowym ludziom że czas spedzony z nimi nie odbije mi się czkawką to już nie wiem co mi pozostało.
Moge nadal zdobywać swiat, szczyty i ludzi. starać sie i walczyć. Dalej mogę pomagać innym, brać na siebie czyjeś problemy. Lubie to. Lubie wiedzieć że moje istnienie poprawiło istnienie kogoś innego. Ale samemu bawić się w ten sposób to już emocjonalne się. Bo ludzie widzą tylko to co chcą dostać, nikt nawet nie pomysli co moglby komuś dać.
Coś takiego wypadło mi z głowy. Lepiej nie będzie. Po wyjściu ze szpitala miałem mimo wszystko tyle pozytywnej energii że czasem czułem się jak jasno swiecąca gwiazda, ale niestety fizyka podpowiada że te świecące najjasniej wypalaja sie najszybciej.