18 Lis 2010, Czw 14:35, PID: 228146
Witam drogich forumowiczów.
Nie zauważyłem podobnego tematu(z braku jego istnienia, tudzież mojej nieuwagi/ślepoty), więc zakładam własny i już tłumaczę o co chodzi.
W dziale radzenie sobie i powodzenie w życiu dzielicie się poradami, powieściami i anegdotami na temat dni codziennych spędzonych na kontaktach - mniejszych, bądź większych - z ludźmi i społeczeństwem jako takim. Ja natomiast chciałbym opowiedzieć o zastosowanym dawno przeze mnie, moim zdaniem jednym z najgorszych możliwych, sposobie radzenia sobie z fobią społeczną.
O maskach, fasadach i podwójnych osobowościach.
Zacznijmy od tego, że jestem kłamcą. Kłamcą notorycznym, namiętnym, potrafiącym łgać prosto w oczy i potrafiącym kłamstwa ukrywać. Nie, to nie jest powód do dumy, tak samo jak moja fobia, na którą kłamstwo zresztą jest reakcją. Tym bardziej raduje mnie fakt posiadania łącza stałego, który łączy mnie z ludźmi bez przymusu przebywania z nimi. Internet i jego dobrodziejstwa pozwalają mi na bycie szczerym przynajmniej w jego - bardzo szerokich - granicach. Ale nie o tym chciałem.
Jak już wspomniałem, kłamstwo jest reakcją na mój lęk przed społeczeństwem. Pomaga kreować innego mnie, takiego jakby fajniejszego, ciekawszego, bardziej interesującego bowiem - bądźmy szczerzy - fobicy rzadko bywają interesujący dla kogoś innego niż psycholog. Bez urazy, do tych, którzy mają prawo się z mym zdaniem nie zgadzać.
Kłamstwo, co najważniejsze, pozwalało mi na zbudowanie dookoła siebie fasady, służyło i służy mi za maskę, która chroni mnie przed byciem ocenianym przez innych. Przed ich oceną na temat prawdziwego mnie.
Takie zabiegi jednakże pozwalają mi na w miarę, jeśli można tak to określić, funkcjonowanie w społeczeństwie. Jestem zazwyczaj oceniany pozytywnie przez nowo poznanych ludzi, moi koledzy i znajomi również lubią mnie mieć w pobliżu. Tego mnie z maską na twarzy.
Mój problem zaczął się jednak po stuknięciu osiemnastki. Imprezy i prywatki w dymie papierosowym, zakrapiane alkoholem i doprawiane zielskiem znane mi były już z lat licealnych i ja, gdy miałem na twarzy swoją maskę fajnego kolesia, radziłem sobie z nimi. Ba, lubiłem je i nie stroniłem od wszelkich ich uciech. Może z wyjątkiem jednej.
Dziewczyn.
Tak więc mając osiemnaście lat na karku i wylatując z liceum z całkiem dobrymi wynikami na maturze, poszedłem do pracy, bowiem uważałem, że trzeba zarobić trochę grosza. Trafiłem dobrze, praca była ciekawa, ekipa z którą współpracowałem to porządni ludzie, przed którymi niestety również kreowałem innego siebie. Robota jednakże była wymagająca, w pozytywnym tego słowa znaczeniu, tym samym zajmowała mój umysł i odganiała ode mnie ciemne myśli.
Przez pierwsze pół roku.
Znajomi poznajdowali sobie dziewczyny na stałe, bądź skakali z kwiatka na kwiatek. W każdym razie, dało się odczuć presję. Mimo to, nie siliłem się na udawanie, że również kogoś posiadam - zbyt ciężkie byłoby to do podtrzymania kłamstwo. Presja otoczenia jednakże i moja własna sprawiły, że zechciałem coś z tym zrobić. No i zrobiłem.
Razem z nieuposażonymi w dziewczyny kumplami poszliśmy do domu uciech.
Pierwszy raz z prostytutką. Jedna z tych rzeczy, której facet nigdy się nie pochwali własnemu dziecku. Zakładając, ze je będzie miał.
Ale cóż, było, minęło i mimo moich obaw było miło i przyjemnie ale nieznośny ciężar jakoś nie spadał.
I wtedy stworzyłem drugiego siebie.
Pojechałem pierwszy raz w życiu do pewnego warszawskiego klubu, przeczytawszy wcześniej parę poradników o uwodzeniu, do których do samego końca podchodziłem sceptycznie, no ale nóż-widelec, skoro piszą takie bzdury to znaczy, że te bzdury przynajmniej w jakimś stopniu muszą działać, prawda?
Problem był w tym, że nawet ja z moją maską zabawnego kolesia nie mogłem się przemóc by zacząć podrywać, ba, w ogóle bywać bez znajomych, w klubie.
A więc skoro nie starczała maska ani zwykła fasada, stworzyłem drugie ja. Kompletnie inne ja.
Nadal nosił moją twarz, ciało, imię. Ale był udoskonalony - w dobrym ubraniu, butach na glanc, łańcuszku na szyi i wreszcie ściętymi włosami. Odważniejszy, pewny siebie, nawet umiejący tańczyć co nieco.
Nie pytajcie skąd on się pojawił - po prostu zdecydowałem, że pojawić się musi. To było jak przełącznik, pstryk, przełamanie i już tam będąc - w klubie, wśród obcych mi mężczyzn i kobiet - nie było mnie, był on. Nie myślałem już w tamtej chwili o sobie, tylko o nim. Ostatnia myśl jaka mi przemknęła przez mój umysł to "pier----- to" i ot tak, po prostu - podszedłem do dziewczyny i zagadałem. Nie pamiętam już nawet co, ale na pewno ja bym tego nie powiedział. Dziewoja już po chwili się uśmiechała, pięć minut później tańczyliśmy na parkiecie, zmęczeni wróciliśmy do baru na gadkę i drinka, potem znów taniec i pocałunek na parkiecie.
Tak, mój w życiu pierwszy pocałunek. Z osobą, której imienia moje drugie ja nie chciało zapamiętać.
Umówiliśmy się na kolejną sobotę, w tym samym klubie. Dała mi swój numer i zniknęła z koleżanką i jej facetem, którzy, na szczęście, zajmowali się sobą od kiedy pojawiłem się obok.
Wiecie jak zapisałem jej numer? "Dupcia z soboty" + data.
A w piątek, owszem, zadzwoniłem do niej - ale z budki telefonicznej. Ona mojego numeru nie miała. I nie zamierzałem jej dawać. Ani moje drugie ja, ani to właściwe.
I spotkaliśmy się. Była sama, bez koleżanki ani jej gacha. Scenariusz mniej więcej ten sam, "ten drugi" kłamie jak najęty, uważając jednakże by nie przeginać za bardzo, prawi słówka, dotyka, całuje... nie muszę mówić jak skończył się ten wieczór.
Obudziłem się wcześnie i uciekłem z jej mieszkania, które współdzieliła z ową koleżanką, z którą była wcześniej w klubie. Bez słowa pożegnania, notatki, nic. Ot tak, spodnie, koszula, klamka i buty w biegu.
Od tamtej pory, mniej więcej raz na dwa tygodnie jeździłem do klubu razem z moim drugim ja. I ten mój kolega stworzony przeze mnie czuł się fantastycznie, jako kawał chama, motywowanego tylko jednym celem - bzykać, każdą ładniejszą i chętniejszą, w dowolnym miejscu na jakie się godziła, w dowolnych pozycjach i na dowolnych warunkach, podczas gdy moim jedynym była jednorazowość tego spotkania.
Ciężko to wytłumaczyć w paru słowach. Najprościej powiedzieć, że dręczyło mnie sumienie z powodu mojego podejścia do sprawy. Naprawdę, większość z tych dziewczyn to fantastyczne osoby, z którymi, gdyby mieć chęci, można by było zbudować coś trwalszego. Wiem, same mówiły, proponowały kolejne spotkania, nie tylko skierowane na to. Ale to mówiło moje sumienie, a tam, w klubie, a potem w jej mieszkaniu, hotelu, motelu, hostelu, samochodzie czy nawet w toalecie, był on. W moim ciele, o mojej twarzy. Kawał ku*as*, który nie przejmował się nikim i niczym innym poza sobą. Miałem świadomość, że podzieliłem się na pół, ale mój mózg i ciało mówiło mi wtedy, że to co robię jest prawidłowe. Właściwe i na miejscu. A dzień po fakcie, czułem się jak drań. Mimo to wciąż polowałem. Jak hiena na kawał mięcha.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że to działało. Jasna cholera, to jednak działało! Jako inny ja nie czułem strachu, bo mnie pierwszego razem z moją fobią tam po prostu nie było. Nie umiem tego wyjaśnić. Naprawdę.
I wiecie co? Ja do dzisiaj mam numery tych dziewczyn. Niektóre bez imion, opisane datą, albo wyróżniającą je cechą, taki kawał chu** był ze mnie. I żadnej nie przeprosiłem, co mnie do dzisiaj gryzie. Ale jakoś nie mogę. Nie potrafię.
Do klubów nie jeżdżę już od roku, a ta praktyka odnosiła się tylko do takich przybytków. Tam bywałem klubowym mną, jakoś gdzie indziej nie potrafię się przełączyć. O dziwo działania te pomogły mi w pewnym stopniu w walce z moją fobią. Częściej mówię prawdę, mimo iż nadal niezły ze mnie bajarz i otwieram się na ludzi. Potrafię już, kiedy się przymuszę, wyrazić na szerszym forum swoje zdanie i jestem w stanie jego bronić, będąc przy tym szczery, staram się nie zakładać masek ani budować fasad. Ale nadal ciężko mi się otworzyć na kobiety.
Nikomu z moich znajomych, a tym bardziej tym płci przeciwnej, nie powiedziałem o tym, trwającym dobre trzy lata "epizodzie". Mężczyźni pewnie by mi przyklasnęli przymykając oko na rzekome wynaturzenia o kimś innym przejmującym moje ciało, a kobiety nazwały by mnie kawałem wała i czubkiem. Być może ten długi post zostanie i w ten sposób przyjęty na tym forum. I być może czubkiem jestem. Kto wie, czy podczas kolejnej wizyty w klubie nie przełączę się na tego innego?
Myślałem, żeby pójść z tym do psychologa i pewnie tak zrobię, bowiem to co tu napisałem, było tylko kulminacją mojej przeszłości, dzieciństwa i moich fobii.
Tak jak wspomniałem, straszne jest to, że ta, powiedzmy sobie "metoda", działała. W pewnym stopniu była lekcją i pomogła mojej fobii, ale ile dziewczyn przy tym zrobiłem w konia? Kłamałem jak najęty, nawet powiedziałem, że kocham. A one to kupowały jak ciuchy z przeceny. Na pewno nie przysporzyłem tym mojemu gatunkowi chwały.
Ech, dobrze, tyle o mnie. Długi post, ale mam nadzieję, że otwierający szersze pole dla waszych wynurzeń.
Opowiadajcie, czy kryjecie się za maskami, fasadami i czy tworzycie innych siebie. Piszcie o tym w jakim stopniu ta wasza druga natura przejmuje coś, co nazywacie swoim właściwym ja, jeżeli sprawa ta i was dotyczy.
Jeśli chcecie, jestem otwarty na słowa krytyki. Zasługuję na nią i nie można się co do tego spierać ani zasłaniać "chwilowym zaćmieniem" umysłu...
Nie zauważyłem podobnego tematu(z braku jego istnienia, tudzież mojej nieuwagi/ślepoty), więc zakładam własny i już tłumaczę o co chodzi.
W dziale radzenie sobie i powodzenie w życiu dzielicie się poradami, powieściami i anegdotami na temat dni codziennych spędzonych na kontaktach - mniejszych, bądź większych - z ludźmi i społeczeństwem jako takim. Ja natomiast chciałbym opowiedzieć o zastosowanym dawno przeze mnie, moim zdaniem jednym z najgorszych możliwych, sposobie radzenia sobie z fobią społeczną.
O maskach, fasadach i podwójnych osobowościach.
Zacznijmy od tego, że jestem kłamcą. Kłamcą notorycznym, namiętnym, potrafiącym łgać prosto w oczy i potrafiącym kłamstwa ukrywać. Nie, to nie jest powód do dumy, tak samo jak moja fobia, na którą kłamstwo zresztą jest reakcją. Tym bardziej raduje mnie fakt posiadania łącza stałego, który łączy mnie z ludźmi bez przymusu przebywania z nimi. Internet i jego dobrodziejstwa pozwalają mi na bycie szczerym przynajmniej w jego - bardzo szerokich - granicach. Ale nie o tym chciałem.
Jak już wspomniałem, kłamstwo jest reakcją na mój lęk przed społeczeństwem. Pomaga kreować innego mnie, takiego jakby fajniejszego, ciekawszego, bardziej interesującego bowiem - bądźmy szczerzy - fobicy rzadko bywają interesujący dla kogoś innego niż psycholog. Bez urazy, do tych, którzy mają prawo się z mym zdaniem nie zgadzać.
Kłamstwo, co najważniejsze, pozwalało mi na zbudowanie dookoła siebie fasady, służyło i służy mi za maskę, która chroni mnie przed byciem ocenianym przez innych. Przed ich oceną na temat prawdziwego mnie.
Takie zabiegi jednakże pozwalają mi na w miarę, jeśli można tak to określić, funkcjonowanie w społeczeństwie. Jestem zazwyczaj oceniany pozytywnie przez nowo poznanych ludzi, moi koledzy i znajomi również lubią mnie mieć w pobliżu. Tego mnie z maską na twarzy.
Mój problem zaczął się jednak po stuknięciu osiemnastki. Imprezy i prywatki w dymie papierosowym, zakrapiane alkoholem i doprawiane zielskiem znane mi były już z lat licealnych i ja, gdy miałem na twarzy swoją maskę fajnego kolesia, radziłem sobie z nimi. Ba, lubiłem je i nie stroniłem od wszelkich ich uciech. Może z wyjątkiem jednej.
Dziewczyn.
Tak więc mając osiemnaście lat na karku i wylatując z liceum z całkiem dobrymi wynikami na maturze, poszedłem do pracy, bowiem uważałem, że trzeba zarobić trochę grosza. Trafiłem dobrze, praca była ciekawa, ekipa z którą współpracowałem to porządni ludzie, przed którymi niestety również kreowałem innego siebie. Robota jednakże była wymagająca, w pozytywnym tego słowa znaczeniu, tym samym zajmowała mój umysł i odganiała ode mnie ciemne myśli.
Przez pierwsze pół roku.
Znajomi poznajdowali sobie dziewczyny na stałe, bądź skakali z kwiatka na kwiatek. W każdym razie, dało się odczuć presję. Mimo to, nie siliłem się na udawanie, że również kogoś posiadam - zbyt ciężkie byłoby to do podtrzymania kłamstwo. Presja otoczenia jednakże i moja własna sprawiły, że zechciałem coś z tym zrobić. No i zrobiłem.
Razem z nieuposażonymi w dziewczyny kumplami poszliśmy do domu uciech.
Pierwszy raz z prostytutką. Jedna z tych rzeczy, której facet nigdy się nie pochwali własnemu dziecku. Zakładając, ze je będzie miał.
Ale cóż, było, minęło i mimo moich obaw było miło i przyjemnie ale nieznośny ciężar jakoś nie spadał.
I wtedy stworzyłem drugiego siebie.
Pojechałem pierwszy raz w życiu do pewnego warszawskiego klubu, przeczytawszy wcześniej parę poradników o uwodzeniu, do których do samego końca podchodziłem sceptycznie, no ale nóż-widelec, skoro piszą takie bzdury to znaczy, że te bzdury przynajmniej w jakimś stopniu muszą działać, prawda?
Problem był w tym, że nawet ja z moją maską zabawnego kolesia nie mogłem się przemóc by zacząć podrywać, ba, w ogóle bywać bez znajomych, w klubie.
A więc skoro nie starczała maska ani zwykła fasada, stworzyłem drugie ja. Kompletnie inne ja.
Nadal nosił moją twarz, ciało, imię. Ale był udoskonalony - w dobrym ubraniu, butach na glanc, łańcuszku na szyi i wreszcie ściętymi włosami. Odważniejszy, pewny siebie, nawet umiejący tańczyć co nieco.
Nie pytajcie skąd on się pojawił - po prostu zdecydowałem, że pojawić się musi. To było jak przełącznik, pstryk, przełamanie i już tam będąc - w klubie, wśród obcych mi mężczyzn i kobiet - nie było mnie, był on. Nie myślałem już w tamtej chwili o sobie, tylko o nim. Ostatnia myśl jaka mi przemknęła przez mój umysł to "pier----- to" i ot tak, po prostu - podszedłem do dziewczyny i zagadałem. Nie pamiętam już nawet co, ale na pewno ja bym tego nie powiedział. Dziewoja już po chwili się uśmiechała, pięć minut później tańczyliśmy na parkiecie, zmęczeni wróciliśmy do baru na gadkę i drinka, potem znów taniec i pocałunek na parkiecie.
Tak, mój w życiu pierwszy pocałunek. Z osobą, której imienia moje drugie ja nie chciało zapamiętać.
Umówiliśmy się na kolejną sobotę, w tym samym klubie. Dała mi swój numer i zniknęła z koleżanką i jej facetem, którzy, na szczęście, zajmowali się sobą od kiedy pojawiłem się obok.
Wiecie jak zapisałem jej numer? "Dupcia z soboty" + data.
A w piątek, owszem, zadzwoniłem do niej - ale z budki telefonicznej. Ona mojego numeru nie miała. I nie zamierzałem jej dawać. Ani moje drugie ja, ani to właściwe.
I spotkaliśmy się. Była sama, bez koleżanki ani jej gacha. Scenariusz mniej więcej ten sam, "ten drugi" kłamie jak najęty, uważając jednakże by nie przeginać za bardzo, prawi słówka, dotyka, całuje... nie muszę mówić jak skończył się ten wieczór.
Obudziłem się wcześnie i uciekłem z jej mieszkania, które współdzieliła z ową koleżanką, z którą była wcześniej w klubie. Bez słowa pożegnania, notatki, nic. Ot tak, spodnie, koszula, klamka i buty w biegu.
Od tamtej pory, mniej więcej raz na dwa tygodnie jeździłem do klubu razem z moim drugim ja. I ten mój kolega stworzony przeze mnie czuł się fantastycznie, jako kawał chama, motywowanego tylko jednym celem - bzykać, każdą ładniejszą i chętniejszą, w dowolnym miejscu na jakie się godziła, w dowolnych pozycjach i na dowolnych warunkach, podczas gdy moim jedynym była jednorazowość tego spotkania.
Ciężko to wytłumaczyć w paru słowach. Najprościej powiedzieć, że dręczyło mnie sumienie z powodu mojego podejścia do sprawy. Naprawdę, większość z tych dziewczyn to fantastyczne osoby, z którymi, gdyby mieć chęci, można by było zbudować coś trwalszego. Wiem, same mówiły, proponowały kolejne spotkania, nie tylko skierowane na to. Ale to mówiło moje sumienie, a tam, w klubie, a potem w jej mieszkaniu, hotelu, motelu, hostelu, samochodzie czy nawet w toalecie, był on. W moim ciele, o mojej twarzy. Kawał ku*as*, który nie przejmował się nikim i niczym innym poza sobą. Miałem świadomość, że podzieliłem się na pół, ale mój mózg i ciało mówiło mi wtedy, że to co robię jest prawidłowe. Właściwe i na miejscu. A dzień po fakcie, czułem się jak drań. Mimo to wciąż polowałem. Jak hiena na kawał mięcha.
Najgorsze w tym wszystkim było to, że to działało. Jasna cholera, to jednak działało! Jako inny ja nie czułem strachu, bo mnie pierwszego razem z moją fobią tam po prostu nie było. Nie umiem tego wyjaśnić. Naprawdę.
I wiecie co? Ja do dzisiaj mam numery tych dziewczyn. Niektóre bez imion, opisane datą, albo wyróżniającą je cechą, taki kawał chu** był ze mnie. I żadnej nie przeprosiłem, co mnie do dzisiaj gryzie. Ale jakoś nie mogę. Nie potrafię.
Do klubów nie jeżdżę już od roku, a ta praktyka odnosiła się tylko do takich przybytków. Tam bywałem klubowym mną, jakoś gdzie indziej nie potrafię się przełączyć. O dziwo działania te pomogły mi w pewnym stopniu w walce z moją fobią. Częściej mówię prawdę, mimo iż nadal niezły ze mnie bajarz i otwieram się na ludzi. Potrafię już, kiedy się przymuszę, wyrazić na szerszym forum swoje zdanie i jestem w stanie jego bronić, będąc przy tym szczery, staram się nie zakładać masek ani budować fasad. Ale nadal ciężko mi się otworzyć na kobiety.
Nikomu z moich znajomych, a tym bardziej tym płci przeciwnej, nie powiedziałem o tym, trwającym dobre trzy lata "epizodzie". Mężczyźni pewnie by mi przyklasnęli przymykając oko na rzekome wynaturzenia o kimś innym przejmującym moje ciało, a kobiety nazwały by mnie kawałem wała i czubkiem. Być może ten długi post zostanie i w ten sposób przyjęty na tym forum. I być może czubkiem jestem. Kto wie, czy podczas kolejnej wizyty w klubie nie przełączę się na tego innego?
Myślałem, żeby pójść z tym do psychologa i pewnie tak zrobię, bowiem to co tu napisałem, było tylko kulminacją mojej przeszłości, dzieciństwa i moich fobii.
Tak jak wspomniałem, straszne jest to, że ta, powiedzmy sobie "metoda", działała. W pewnym stopniu była lekcją i pomogła mojej fobii, ale ile dziewczyn przy tym zrobiłem w konia? Kłamałem jak najęty, nawet powiedziałem, że kocham. A one to kupowały jak ciuchy z przeceny. Na pewno nie przysporzyłem tym mojemu gatunkowi chwały.
Ech, dobrze, tyle o mnie. Długi post, ale mam nadzieję, że otwierający szersze pole dla waszych wynurzeń.
Opowiadajcie, czy kryjecie się za maskami, fasadami i czy tworzycie innych siebie. Piszcie o tym w jakim stopniu ta wasza druga natura przejmuje coś, co nazywacie swoim właściwym ja, jeżeli sprawa ta i was dotyczy.
Jeśli chcecie, jestem otwarty na słowa krytyki. Zasługuję na nią i nie można się co do tego spierać ani zasłaniać "chwilowym zaćmieniem" umysłu...