28 Paź 2009, Śro 19:28, PID: 183392
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 08 Lut 2010, Pon 10:46 przez sm.)
28 Paź 2009, Śro 21:06, PID: 183422
Ja nie widzę riposty u sm (za to dalej tak), też mnie zaciekawiło, że pewnych rzeczy się nie boisz, ale nie zastanawiało aż tak, co to jest. Napisałaś, że są to inne rzeczy i to mi jakoś wystarczyło, ale może jestem bezmyślny, nie zawsze gotowy na refleksję.
edit: Naszła mnie taka refleksja. Przypadkowo akurat teraz. Ponoć jest tak (stanowisko terapeutów), że jeśli lęk przeżyć (przeczekać, przetrwać) i się mu nie poddać (co Ty wychodzi, robiłaś nie raz), to te szantaże ze strony organizmu powinny ustąpić. I zastanawia mnie, czemu to ew. nie działa? Ale nie wiem, może pomijam jakiś istotny element (może jakaś gotowość, czy poradzenie sobie ze źródłem lęku).
28 Paź 2009, Śro 21:41, PID: 183436
Nie atakuje nikogo. Przynajmniej teraz, bo w realu różne reakcje miewam, nieraz zdarza się komuś oberwać bo źle ocenię sytuację Byłam i u psychologa i u psychoterapeuty. Każdy jest inny, nie na każdego działają te same metody. Ja do niedawna radziłam sobie sama, do psychologa poszłam dopiero w tym roku I bardzo ciężko zmienić nawyki które się wypracowywało latami. Teraz najprawdopodobniej będe musiała zrezygnować ze studiów, choć powinnam się cieszyć z jednej strony to z drugiej boję się co dalej, bo w kraju jest jak jest... poradźcie coś.
A i jeszcze coś. Gdybym sie poddała temu lękowi, nie skończyłabym żadnej szkoły, a udało mi się je skończyć i to bez powtórek klas i bez leków (melisy nie licze), ale kosztowało mnie to sporo wysiłku. Btw przez zbyt wysoki poziom adrenaliny ze stresu zaczęły się dziwne rzeczy dziać z moimi śliniankami co doprowadziło do operacji ślinianki, i nie było to w każdym bądz razie ślinienie czy coś w tym stylu, a wręcz przeciwnie - uprzedzam jakieś dziwne komentarze. Stres to cichy zabójca. Nie panuje nad moim lękiem, jest i już, potrafie go jednak perfekcyjnie tłamsić. Nie wiem już nic, nawet nie jestem w stanie stwierdzić czy teraz jestem wyluzowana, bo najmniejsza pierdoła powoduje już skurcz i napięcie mięśni brzucha.
28 Paź 2009, Śro 23:09, PID: 183474
Nie atakowałaś go, ale mam wrażenie że się odcięłaś.
Co do rady to ja bym poszedł na terapię, jak masz do tej drogi wsparcie rodziny. Życzę w tej sprawie powodzenia. * * * Mi jakaś neurotyczność towarzyszy całe życie. Sprawy typu spocone ręce tu u mnie norma. Zimą mam problem, bo jak założę rękawiczki to mi się mogą ręce: - spocić lekko, jak rękawiczki mają 5 palców i zmarznąć, bo się nie ogrzewają, - spocić mocno, jak mają palce dwa i zmarznąć, bo się spocą mocniej - najcieplej mi jest bez rękawiczek w kieszeniach (ale to tak tylko piszę z głupoty, bo to i tak nie do końca prawda, da się dobrać rękawiczki np. polarowe z palcami plus wkładanie do kieszeni xD). Do czego ja to zmierzałem? Aha, ta nerwowość staje się normą, ja jestem totalnie wyluzowany, a mi się udzie pytają czemu jestem taki spięty? xD
29 Paź 2009, Czw 10:48, PID: 183534
Wiesz możliwe że się odcinam, ale najlepsze jest to że nie mam takiego zamiaru żeby się w danym momencie odciąć, a to pojawia się niemal samo. Poprostu z mało kim się rozmowa klei. Ciężko jest ze mną nawiązać kontakt. Nie raz widze że ktoś się stara i wtedy starać zaczynam się też ja, tak żeby tylko kogoś nie urazić, ale zazwyczaj to bardzo sztucznie wychodzi w moim odczuciu
To wszystko jest skomplikowane, bo akceptuje siebie, ale chciałabym pozbyć się tych wykańczających objawów somatycznych. Dobrze że jest takie forum
30 Paź 2009, Pią 11:58, PID: 183659
Widzisz Ty jesteś dumny z ukończenia studiów, a ja na tym etapie nie czuje dumy z np. dobrze zdanej matury i dostania się na studia. To zależy od punktu widzenia. Ale mimo wszystko dzięki
03 Sty 2010, Nie 2:08, PID: 191880
Witam serdecznie!
Do napisania tego posta zbierałem się 3 miesiące, odkąd zobaczyłem te forum. Wtedy też dowiedziałem się, że to nie tylko fobia szkolna, ale także i fobia społeczna. A zacznę od początku... Mam za sobą dość udane dzieciństwo. Prawdziwy przyjaciel od serca, no i tyle przyjaciół. Rodzice, no i chyba nikt więcej. Całe dzieciństwo minęło mi w relacjach z tymi trzema osobami. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, o tragiczności narodzonej w tym czasie. Przyszedł czas na przedszkole, potem podstawówkę. W przedszkolu było znakomicie. Może przez to, że wtedy jeszcze nie myślałem? Odkąd pamiętam kochałem wywyższać się. W przedszkolu i szkole podstawowej mogłem to realizować. Zresztą nie było presji rodziców i otoczenia (możliwe dlatego, że chodziłem do szkoły, gdzie pracuje moja motka). Wtedy również nie zdawałem sobie sprawy, że oddalam się od społeczeństwa. Kolegów nie miałem, tylko co drugi weekend spotykałem się z moim przyjacielem od serca. Poza tym codziennie gadałem z nim na gg. Niestety, tylko z nim. W czwartej klasie nieświadomie rozpoczęła się manipulacja. Wtedy oczywiście tak tego bym nie nazwał. Kto ma zadanie domowe? Ja! Kto pomoże? Ja. Kto rozwiąże zadanie na tablicy? Ja! Kto to rozumie? Ja! Kto przyniesie ... ? Ja! Jednak już w piątej klasie pojawił się lęk przed szkołą. Niestety, zbagatelizowany. Płacz, lament, lęk przed sprawdzianami, lub gdy trzeba było napisać jakieś wypracowanie, pracę, referacik. Ale to przeszło. Leciały same piątki i szóstki. Wtedy uczyłem się dla siebie. Chyba tylko wtedy. Jednak już w szóstej klasie pojawiła się chora rywalizacja. Dziewczyna, w której się zakochałem i ja. Walka o piątki, o szóstki, kto lepiej coś zrobił: Ja czy Ona? Pomyśleć, że wtedy cieszyłem się z jej niepowodzeń. W średnich wygrała ona 5.4 do 5.3. Dlatego też ominęła mnie nagroda na koniec podstawówki i stypendium 100 zł (mimo drugiej średniej w szkole!), ponieważ tylko jedna osoba z klasy mogła być wyróżniona. To mnie zabolało. Postanowiłem jak najszybciej zapomnieć o tej szkole, o tych rówieśnikach, choć do niej nie miałem pretensji (moje uczucie nie osłabło). Złożyłem podania do trzech najlepszych gimnazjów w moim mieście. Z taką średnią wszędzie mnie przyjęli. Postanowiłem pójść do klasy z rozwiniętymi wszystkimi przedmiotami i ponadprogramowym nauczaniem angielskiego i niemieckiego. Poszedłem też tam dlatego, że mój przyjaciel od serca też się tam udał. Żałuję, że nie poszedłem z nim do tej samej podstawówki, teraz miało być lepiej. Ale Grześko zawalił. Poszedłem do najklasy, kolega wybrał zwykłą klasę. Pomyślałem no nic, będziemy się na przerwach widywać. W ciągu tych 6, no może 7 miesięcy chodzenia do szkoły, spotkaliśmy się w budynku może z 3-4 razy. On wolał swoich kumpli z klasy, co teraz rozumiem. Nasze relacje też się pogorszyły. Już tylko spotykaliśmy co 3-4 weekend z sobą. Dobra, ale poklei. Pierwszy dzień w szkole - zupełna pustka. Niby była znajoma z klatki (do dnia 1.09.2007 pory widziałem ją może z 2-3 razy). Już po akademii było widać zupełną nieporadność. Siadłem, gdzieś w kącie, nie wiedziałem co robić. Słuchałem rozkazów: wstać, spocznij, do klasy numer 13, iść! Wykonywałem je, bo cóż innego robić. Udałem się w kierunku sali, wszedłem, spojrzałem na ludzi i zająłem miejsce z Caro (to ta koleżanka z klatki) w ławce. Babka na rozpoczęciu spytała się nas, o nasze średnie. Okazało się, iż najniższa wyniosła zaledwie 4.4. Najwyższa 5.8. Już powoli miałem dosyć, ale z początku optymistycznie chodziłem do szkoły. Z początku były totalne luzy (wspólna gra w tibię z kolegą tym najlepszym, komputer, telewizor). Pierwsze uderzenie zimna - 19.10.2007r. - niezapowiedziana kartkówka z matematyki. Nic kompletnie nic. Zero umiejętności. Ledwo na 3 napisane. Moja pierwsza 3 w życiu. Co za uczucie! Płacz, lament, nie pójście następnego dnia do szkoły - to były efekty. To ukazało moją słabość. Ja? Z matmy 3? Jak to możliwe. Oczywiście przerwy u nas wyglądały, ach... aż się nie chce pisać. 31 kujonów, uczących się, czytających książki na jednym korytarzu. Pytanie kto do odpowiedzi? Las rąk w górze. Klasa - marzenie. Nie dla wszystkich. Z marszu posypały się 3 z biologii, chemii, matematyki, historii. Grześko tego nie zniósł. Wysiadał już w listopadzie, ale wszystko trzymał w sobie. Kolejny gorzki moment - 20.12.2007r. - zaliczanie matmy na 4. Wtedy ujawniła się moja fobia społeczna, że też kiedyś nie poszedłem z tym do psychologa. Ponad 200 osób na 500 osób w gimnazjum poprawiało oceny z matmy (straszna piła). Poszedłem do tablicy jako jedne z ostatnich o 17:23 (lekcje kończyły się o 14:25). Dała jeden przykład. Rozwiązuje, rozwiązuje, nagle stop! Kurde, co dalej? Nie wiem, o boże trója na koniec semestru! Rodzice mnie zbiją! To koniec! Tragedia! Aż tu nagle babka powiedziała, że nie muszę dalej pisać, bo wie, że umiem. Dała 4, a ja ruszyłem zadowolony do domu. Gdybym wtedy dostał te 3 to może by było inaczej, ale nie było. Tamte święta różniły się już trochę od poprzednich. Pojawiła się nerwowość? Oczywiście wtedy czułem tylko chwilowy dyskomfort, myślałem, że to dreszcze z zimna czy coś. Styczeń i luty ( do 25.02) to przystosowanie się zupełne. 6:30 - pobudka 7:00 - myję zęby. 7:10- jem płatki na sniadanie. 7:30 - wychodzę do szkoły. 7:30-7:50 - zawsze ta sama droga do szkoły. 8:00-14:25 - codziennie tyle samo lekcji. 14:30-14:55 - droga do domu, zawsze ta sama. 15:00 - obiad 15:15-17:00 - zadanie domowe. 17:00 - 20:00 nauka 20:00 - M jak Miłość. 21:20 - 22:00 nauka. 22:00 - padam z wycieńczenia idę spać. Ale jak jakiś prawdizna to: 22:00-0:00 nauka I tak non stop. Od poniedziałku do piątku. W sobotę dzien komputer/telewizor/ czasami kumpel. W niedzielę kosciół/kompuetr/tv/nauka (gdzies z 5-6 godzin) Wysiadłem 25.02.07 - złapało mnie przeziębienie. Poczułem ulgę. Koniec szkoły. Zacząłem symulować. A potem... pod koniec marca... jadłem surowe ziemniaki, waliłem głową w mur, rzucałem się o ścianę, rzucałem sie ze schodów, wychodziłem na balkon z mokrą glową. Byle by tylko zachorować. Jednak na złość nie umiałem. Poszedłem do szkoły (właściwie rodzice mnie siłą zaprowadzili na początku kwietnia). Czym to sie skończyło? Zemdlałem. Obudziłem się u higienistki. Nade mną stał ojciec. Udałem się do domu. Pierwszy raz zobaczylem, ze mogę nie zdać. Choć, nie zależało mi na tym. Przestało mi sie chcieć żyć. Przeżyłem dwie próby samobójcze z żyletką i prochami. Ostatnim elementem układanki byli rodzice. To na nich mi zależało. I dlatego jeszcze sie męczę na tym świecie. Na którym nic mi nie pasuje i ja nie pasuje innym. A wracając... Kumpel był w tym czasie zajęty dziewczynami, i dowiedział sie o mojej chorobie, jak już w maju chodziłem regularnie do psychologa. Tak to mu nie hcciałem mówić, wogóle nikmu nie chciałem mówić, o tym, że boję się ocen, nauczycieli, szkoły. Wtedy wydawało mi sie, że tego sę boję. Jak się okazało później bałem się także rówieśników. Psycholog zachęcił mnie do zmiany szkoły. O moim wymarzonym nauczaniu indywidualnym nie było mowy. Więc zdecydowałem pójść do gimnazjum, gdzie szli wszyscy z mojej podstawówki. A co do szkoły, to zdałem. Nawet świadectwo z paskiem. Ponoć niezły rumor w niej zrobiłem, choć już wszyscy zapomnieli. Nawet na zakończenie roku nie poszedłem, bo się bałem. Czego? Szkoły? Nie! Ludzi! Że też tego wtedy nie wiedziałem. Objawiło mi się to na wyjeździe nad morze w te wakacje najgorszego mojego roku w życiu - 2008. Pojechałem na nie z tym przyjacielem od serca, jego parentsami i moimi. Było super, brak presji, brak wszystkiego. Całkiem obcy ludzie, normalni rówieśnicy ( było ich kilku). Jednak sen sie skończył. Poszedłem do szkoły. Znowu zagubiona istotka tym razem wśród znajomych. Była tam ona. Gdy ją zobaczyłem od razu dostałem motywacje do pracy. Róznica poziomów była ogromna, Jechałem znów na piątkach i szóstkach i czułem się tym dowartościowany. Ona dawała mi chęć do życia. Jednak wszystko co dobre musi się kiedyś kończyć. Po dwóch miesiącach ekscytacji moją osobą wróciły dawne czasy. Odpisać zadanie - ja, kto coś rozumie - ja. Tylko, że tym razem wrobiłem isę w niezłe . Z którego nie umiem sie jeszcze uwolnić. Muszę dawać ściągać, bo jak nie to jestem złym kolegą. Jak nie pożyczę zesyztów to jestem złym kolegą. To ciągnie sie od zeszłego roku. Po wakacjach tego roku wiem, że to nie była fobia szkolna w 100%. Przekonałem się o tym na rekolekcjach ewangelizacyjnych na Górze Św.Anny w grudniu tego roku. Przyjechaliśmy w piatek wieczorem. I co? I co? Zostałem sam jak palec. Poszedłem w jak najdalszą piwnicę domu pielgrzyma i było mi tam wpsaniale. Nie uczestniczyłem w żadnym punkcie programu. Zadzwoniłem do mamy (przed znalezieniem tego kata do mamy, że chcę do domu!). Obiecała mi, że tata przyjedzie, tylko, że chce skontaktować się z naszym tam opiekunem - księdzem. Po 30 minutach błędnego (specjalnie by nie znaleźć) szukania udałem sie do mojego kąta. Siedziałem tam chyba 3 godziny, po czym poszedłem na modlitwę wieczorną do kościoła (tam gdize wszyscy poszli). I o dziwo! Nikt nie zauważył mojej nieobecnosci. Wiejskość stała od kościołem, paliła fajki, piła wódkę. Pobiegłem z powrotem do mojego kąta. Nikt sie nie przejał moim zniknięciem. Postanowiłem, że muszę się przełamać. Poszedłem na ostatni punkt programu o 23:00 taka bajka na dobranoc z moralnym pouczeniem. Podszedł do mnie zaprzyjaźniony ksiądz i powiedział mi, że mama dzwoniła, żeby ze mną porozmawiał. A ten ksiądz - opiekun - nic. Po co mi rozmowa? Stwierdziłem, Jest mi dobrze w zacisznym kącie i koniec. Gdy wychodziłem wtopiłem się w tłum (o boże, jakie to straszne było) i przemknęłem się do kąta mojego. Nikt tam nie chodził. Oczywiście, że isę nie myłem, bo według rówieśników tam w pokoju (21 chłopaków, najlepszy z zachowaniem poprawnym) było obciachowe chodzenie w piżamie. Nagiego torsu też pokazać nie mogłem - wszyscy sie śmiali z mojej otyłości - w wieku 15 lat 97 kg. W nocy nasmarowali mi ucho pastą. Ja, z moja koordynacją ruchową, wepchnęłam se pastę głęboko do ucha. I poszedłem spać. Rano obudziłem sie z gorączką, kaszlem, katarem i zapaleniem ucha. Mój tatko musiał po mnie przyjechać. Oż w mordę! Nawet tu kłamię! Sorry! Nie miałem zadnej gorączki, ucho mi przeczyścili ale to była jedyna okazja do pretekstu wyrwania się z tego społeczeństwa. Ucieczka. Przegrana z samym z sobą. Na spotkaniu przygotowujących sie do bierzmowania już sie od tej pory nie zjawiłem. Boję się reakcji tego ojca opiekuna, tych co tam byli. Mam też od lipca lęk przed kościołem - teraz wiem, że to lęk przed ludźmi. Duszę się, ręcę mi sie strasznie pocą, nie mogę się na nogach utrzymać, nogi mi falują, ręce też. Rodzice myślą, że jest ze mną już wszystko wporządu. To jest najgorsze! Bo ze mną nic nie jest w porządu. Nawet sam chcę iść do psychologa, ale rodzice mówią po co? po zmianie szkoły w tamtym roku, który nie był zły w ich oczach, bo w moich, nieprzespane noce, płacz, to tak nie mija z roku na rok. Teraz kumpel znalazł prawdziwą miłość, a ja zostałem sam jak palec. I taki obraze jak z tej chwili - siedzenie przy kompie ( 1h pisania posta ) zdarza się codziennie. Celów nie mam. Miałem - szczyt kaiery biznesmena, full kasy. A teraz? Chciałbym skończyć tą męczarnię na tym durnym świecie choćby od zaraz. Ale tego nie zrobię. Nie chcę ranić rodziców. Jedynych osób, którzy rozpaczali by, po moim pogrzebie. Innych wogóle nie obchodzę - ale no kurde dobrze mi z tym. Dobrze mi, że nie mam kolegów. Dobrze mi, że siedzę se o 1:00 sam w pokoju. Cieszę się, że Mateusz ma dziewczynę, jakoś przestało mi się chcieć z nim gadać. Jednak nie nawidzę miejsc, gdzie jest dużo ludzi. Mam taie dodatkowe lekcje z babką z anglika w pustej bibliotece szkolnej. Cud, miód! Trudno w to uwierzyć, ale kurde wszystkie czasy złapałem zaledwie w 1 godzinę, podczas gdy na lekcjach opanowanie jednego czasu zajmuje mi 5-6 lekcji. Tak czytam te wasze posty, i rzeczywiście chciałbym odizolować sie od świata, właściwie ja już tak robię. Ciagle szkoła, dom, szkoła dom. Zero ludzi i kocham to. Z rodzicami też rzadko rozmawiam i dobrze mi z tym! Tylko dla nich się uczę. Bo jakby to odemnie zależało to już bym skończył edukację. I tak do dziewczyny ust nie otworzę ( z moją muzą, czy nie wiem jak to inaczej nazwać, z wymarzoną dziewczyną) w ciągu 7 lat zamieniłem gdzieś z 10 słów. A ja bym dał dziewcyznie wszystko. Pomoc, miłość, zrozumienie, oparcie, wsparcie. Tylko ona mogaby mnie wyciągnąć z tego bagna. Ale boję sie ludzi, więc boję się do nej zagadać. Nie dość, że mądra, utalentowana, miła, ładna, uprzejma, nie taka, że chłopacy się nią interesują (kujonka), ale no cóż boję sie zagadać. Co byście mi mogli doradzić? Wiem, że muszę iść do psychologa, ale jak? Rodzice myślą, że jest wporządku to niech tak będzie. Nie chcę ich znowu wciągać, ale chyba bedę musiał, bo se nie radzę w życiu. Ostanio już tracę kontrolę w szkole ( dotąd był to mój najmocnijeszy punkt). To tyle, ale sie rozpisałem. PS: Sorry za literówki, ale tekst napisany szybko, w napływie emocji i uczuć.
03 Sty 2010, Nie 2:32, PID: 191881
...
Czytając to uświadomiłem sobie, że naprawdę miałem ogromne szczęście.
03 Sty 2010, Nie 12:33, PID: 191886
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 03 Sty 2010, Nie 12:39 przez alken.)
Dzięki, że ktoś to czyta. Poradzicie coś?
Nie będę się z nikim kolegować, bo wszyscy poza tym przyjacielem ,,kumplują" sie ze mną tylko, ze względu na naukę. Zbliża się liceum. Chyba liceum. Zależy wszystko od egzaminy. Tyle tylko, że z moją chorobą nie umiem pisać egzaminów. Za dużo ludzi w jednym pomieszczeniu. Nawet na egzmainie szóstoklasisty sie to objawiło. Ja z drugą średnią w szkole dopiero 20 wynik w szkole - 32 punkty. Ledwo mnie do gimnazjum wciągnęli. Oczywiście po wynikach komentarze jaki to jesteś głupi, coś źle zrobił, poćwicz następnym razem. Teraz będzie podobnie, bo nie umiem myśleć, gdy wokół mnie jest więcej niż 50 osób. W kościele też nie myślę, uciekam w marzenia i w nierealny świat. Gdy spędzę czas z dziewczyną, to po 5 mniutach mówi ona, że isę nudzi, że jestem beznadziejny. I to prawda. Bo się nie umiem zachować. Wczoraj jak na spotkaniu jej rodziców z moimi poprosiłem ją o kartkę. I na niej zapisywałem wszystkie moje myśli. Oczywiście wyzwała mnie od itiotów, a ja nie mogłem przestać. Potem jeszcze rysowałem linie, pisałem bezwartościowe słowa. Aż powstała cała zamazana liniami kartka. Takich kartek w domu mam chyba ze 100. Nie mogę przestać. Oprócz tego regularnie się biję, by jakoś siebie ukarać za moje zachowanie. Wtedy nie jestem sobą. Ale, chyba jestem. Nie boję sie tego, że coś sobie robię. Już mnie dwa razy ktoś napadł, i nawet nie wie jaką mi radość sprawił! Kocham ból, kocham cierpienie! Tak mnie to podnieca, jest to coś co podtrzymuje mnie przy życiu. Cel mój przerazl się w bycie bezdomnym i po 2 dniach umrzeć. Taki bezdomny to jest samotny. A ja nie umiał bym żebrać i bym zginął po 2 dniach. I dobrze. Moje życie nie ma wartości. Wieczna presja rodziców, nauczycieli, rówieśników. Ja już nie wyrabiam. Mam jakieś tii, zachowania nienormalne. Na przykład gwałtowne ruchy ręki, wykrzywianie się, skurcze mięsni. Moim marzeniem jest bycie sam gdzieś daleko, nie pracowanie. To po co sie uczę? Od 3 lat nie bralem udzialu w zadnym konkursie, mimo, że w podstawowce było dużo tego. Przepraszam brałem, w robieniu prezentacji mulitmedialnych. Jednyny konkurs bez ludzi. Po co staram sie o oceny? Bo posaidam chorą ambicję. Jak już coś robie musi to być perfecte. Mimo, że sie wykańczam to i tak to musi być wpsaniałe co robię. Wiem, że tu jestem wśród osób, którzy mogą mnie zrozumieć i pomóc. Bo już nie wiem co robić. Do szkoły jestem przymuszany by chodzić. Bo gdy nie pójdę to rodzice sie złoszczą, wściekają, wnerwiają sie na mnie.
03 Sty 2010, Nie 16:35, PID: 191910
Hmm, w rysowaniu na kartkach nie ma akurat nic złego, ja często sobie coś od niechcenia bazgrałem.
03 Sty 2010, Nie 17:39, PID: 191915
No nic złego. Tylko jak to sie wymyka spod kontroli to już jest złe. W szkole już sie śmieją, bo na lekcjach rysuje, jak u kogoś jestem też rysuję, nawet w poczekalni u lekarza rysowałem. Właściwie to takie dizubcianie ołówkiem bądź długopisem. Takie nerwowe rysowanie linii. Lepsze to, niż to co robię w kościele.
16 Sty 2010, Sob 21:49, PID: 193493
Też rysuję w szkole. Moje zeszyty na ostatnich stronach są psychicznie zagazgrane na lekcjach muszę wiecznie coś robić, nie wliczając w to słuchania nauczyciela. Przepisuję zeszyty, uczę się angielskich słówek w komórce, koloruję durną szachownicę na kratkach, wszystko co nie jest związane z daną lekcją. Nie potrafię się skupić na słuchaniu, już wolę kiedy coś nam dyktują do pisania. A później w domu do wszystkiego muszę dochodzić sama, ale jednak wolę tą samodzielną naukę. Kiedy z nikim na przerwach nie gadam, muszę mieć w ręku komórkę, jeśli jej nie mam to myślę, że dziwacznie wyglądam w oczach ludzi
04 Lut 2010, Czw 17:15, PID: 195197
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 04 Lut 2010, Czw 18:04 przez krys840.)
Walczę z fobią czynnie, tzn., nie ograniczam się do okresowej współpracy z specjalistami, ale wykorzystuję czas i możliwości, które dało mi życie na rencie socjalnej od czterech lat. Dzięki temu, że mam wolny umysł od bieżących problemów zająłem się aktywnie ukierunkowaniem emocji, które powodują, że stajemy się odrętwiali i odcięci od innych, wrodzy sobie, obcy innym i sobie samym, nie mając kontroli nad sobą i życiem. Też się katowałem i umartwiałem, tylko żeby nie angażować się całkowicie w życie społeczne i role społeczne, które rzeczywiście miażdżą nas fizycznie i psychicznie. Uważam, że wszystkie somatyczne objawy chorobowe to skutek życia ponad stan i możliwości, a ujawnia się to wobec co poniektórych, bo mają oni z góry np. mniejsze szanse na to, by płynnie przechodzić przez rozwój społeczny i zangażować się harmonijnie we wszystkie role społeczne. Niektórzy szczyt emocji, który dla nas stanowi izolację, samotność, cierpienie i ból ujawniają w krytycznych momentach życia, tzn., wtedy, gdy ulegają różnym kłopotom, od finansowych, kłopoty z prawem, zdrowotne, po inne kłopoty osobiste jak jakieś wewnętrzne rozterki. Żyję ideą, że doprowadzenie się do skraju emocji, które są adekwatne do współżycia społecznego pozwoli mi odreagować niejako to wszystko, co czeka mnie w przyszłości, czyli pozwoli mi w porę odzyskać świeżość, siły, panowanie nad sobą. Dlatego wszelkie objawy odchyleń od normy dziś to dla mnie jakby chleb powszedni. Uważam, że każdy pozostaje sam na sam z problemami, staje się samotny i nawet wśród bliskich nie znajduje zrozumienia, bo realia zmuszają nas do odcinania się od emocji, także coraz ciężej zachowywać jest z czasem twarz i elementy człowieczństwa. W każdym razie to spotyka rzeszę ludzi i zdarza się coraz częściej, że nawet bliscy jakby nastają na nas, a my cierpimy obok, bez cienia zrozumienia z strony otoczenia, dodatkowo niszcząc swoją postawą innych. Szczyt takich emocji może pozostać nie do uniesienia, dlatego ja "świrowałem" jak mogłem i wędrowałem wśród innych, by uzyskać względny spokój w zakresie praktyki bytowania, tzn., doprowadzić się do takiego ładu, by otoczenie nie wymuszało na mnie brak zahamowań i tragizm postępowania. Wystarczy przeanalizować statystyki śmiertelnych wypadków, żeby rozumieć, jak łatwo otoczenie zmusza do głupstw. Przypadek nie istnieje, dlatego lepiej moim zdaniem odizolować się teraz i zrobić coś z sobą niż czekać aż "licho porwie", aż poniosą nas emocje do nie najmądrzejszego działania. W praktyce jeszcze dodam, że marginelizacja, która wynika z niemożności uniesienia wszystkich wytycznych i standardów życia jest adekwatna do niezrozumiałych zachowań, począwszy od problemów z alkoholem po niezdrowe nawyki ( nawet żywieniowe ), mordercze pasje albo szkodzenie sobie, umartwianie się, dlatego, że presja otoczenia i stres wyniszczają nas tak samo w przeciągu kolejnych lat życia jak to się dzieje pod wpływem naszej własnej szkodliwej inicjatywy. Prędzej czy później tracimy kontrolę nad życiem, dlatego zrozumiałe jest to, że w warunkach, w których ktoś może wziąć odpowiedzialność za nas, wolimy prokurować sobie doświadczenia i niszczyć się, by wycofać się choćby częściowo z życia społecznego, by kontrolować własne emocje i swój stan fizyczny. To się dzieje jednak często bez bieżącej oceny sytuacji na temat swoich postaw, które mają odcinać od wyniszczających norm. Dlatego uznałem, że doprowadzenie się do szaleństwa, którym de facto jest aktywność w wszystkich sferach życia i jednoczesne "odkuwanie" się na rencie, rekonwalescencja, czas na regenerację, są niezastapione w podnoszeniu się i stabilizacji emocji w tak podłych czasach. Leki uważam za mit, choć cieszy to, że ktoś umożliwia życie w mniej rujnującym zdrowie trybie życia.
12 Lut 2010, Pią 17:00, PID: 195876
alken
Cytat:Wiem, że tu jestem wśród osób, którzy mogą mnie zrozumieć i pomóc. W pewnym sensie jestem twoim przeciwieństwem Zawsze kładłem laskę na wszystko, nigdy nie miałem planów czy ambicji, w szkole same 3, 2, zagrożenia itp .... za to wszystkie poważne testy (egz. gim., matura) zdawałem najlepiej z klasy 8) Powiem więcej zawsze czułem nieodpartą nienawiść do tzw "kujonów" nie potrafiłem zrozumieć ludzi jarających się ocenami czy średnią ... w ogóle w jakiś sposób "brzydziłem się" ludźmi którzy mają ambicje żeby być kimś . I niestety w pewnym sensie całe to moje podejście zaprowadziło mnie prosto w ciemną dupę, ale nie o tym ... Alken przeczytałem twojego posta i mam jakieś dziwne przeczucie że "wyjdziesz z tego" cało ,przynajmniej z całego serca tego Ci życzę . Wydaje mi się że brakuje Ci szeroko pojętego dystansu do samego siebie i otoczenia . Skrajności nie prowadzą do niczego dobrego tak jak twoja chora ambicja .... czy mój patologiczny jej brak . Nie zapominaj o dążeniu do przyszłości, ale pamiętaj też że żyjesz tu i teraz ! Niech najważniejszym celem dla ciebie będzie znalezienie kontaktu z rówieśnikami. Wykorzystaj tą szansę ! Życie nie musi i nie powinno być beznadziejne! Podejrzewam że sporo osób z tego forum dało by wiele za to żeby wrócić do szkolnych lat ... pomimo ze często nie niesie to za sobą przyjemnych wspomnień.Pamiętaj że jesteś w okresie kiedy bardzo wiele możesz jeszcze zmienić na lepsze . Możesz też dalej pogrążyć się w na własne życzenie . Pozdrawiam i życzę powodzenia .
14 Lut 2010, Nie 19:10, PID: 196029
Tośka napisał(a):Krótko i na temat: nie. Wiem, że zawsze będę sama, a to odbiera chęci i nadzieję na cokolwiek. Mogę jednak zdobyć wykształcenie, pracę, kupić sobie samochód, psa, papużkę falistą, wybudować fontannę w ogrodzie, pojechać do Włoch, do Grecji, kupić sobie całą szafę ubrań, nauczyć się robić dobre ciasto do pizzy, i wiele innych. Rozczaruję Cię - żeby pełnić tyle ról społecznych trzeba mieć jakieś alternatywne źródło, które powetuje Ci braki naturalnych potrzeb i dysharmonijny rozwój, a to w praktyce oznacza walkę i nieznośne życie. Wiem z doświadczenia, bo żyję na dużym dystansie i od lat tylko przygotowuję się do tych ról, o których mówisz. Mam wiele powodów, żeby pozostać bez innych, choć próbuję to zmienić. |
|