28 Wrz 2013, Sob 18:20, PID: 365308
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 28 Wrz 2013, Sob 18:25 przez verti.)
Chciałem wam opowiedzieć o moim problemie, który trwa od wielu lat i znacznie komplikuje mi życie. Przez to notorycznie miewam zły nastrój i boję się o moją przyszłość. Niech ktoś przeczyta i oceni, co ja mam dalej począć...
Dla ludzi którym się nie chcę czytać całej historii przewidziałem skrót, znajduje się na końcu tekstu.
To wszystko zaczęło się jeszcze w pod koniec lat 90-tych. Choć od zawsze byłem nieśmiały i miałem problemy z kontaktach w ludźmi, to sytuacja znacznie pogorszyła się gdzieś w 1999 roku. W pewnym momencie miałem już tak dosyć niektórych ludzi, że po prostu przestałem wychodzić z domu. Było do dosyć dziwne jak na mój wiek (11 lat), ale wtedy nie myślałem o późniejszych konsekwencjach i nie byłem tego świadom ile krzywd przyniesie takie moje zachowanie. Po powrocie ze szkoły (w której miałem problemy z rówieśnikami) po prostu siadałem przy TV i oglądałem Dragon Balla i inne popularne programy. Tak spędzałem popołudnie. Podejrzewam również, że przez tamte nawyki popsuł mi się wzrok i skrzywił kręgosłup - skutki tego odczuwam dzisiaj.
Nie wychodziłem z domu do końca 2001 roku, wtedy zakolegowałem się z bratem ciotecznym i zaczęliśmy spędzać więcej czasu na dworze, jednak wszystko skończyło się jesienią 2002 roku. Wtedy wyprowadziłem się stamtąd i zamieszkałem na wsi - 5 km dalej. Dzisiaj uważam, że był to klucz do mojej trumny.
Wyprowadziłem się w bardzo trudnym okresie, miałem wtedy 14 lat i chodziłem do 2 klasy gimnazjum. Nowi "koledzy" nie przyjęli mnie najlepiej. Chociaż tak naprawdę trudno w jakikolwiek opisać co się działo przez te dwa lata. Niemal codziennie byłem wyzywany, poniżany, wyśmiewany. Na początku 2004 pierwszy raz w życiu miałem myśli samobójcze. Nie chcę dłużej tego opisywać, bo był to dla mnie straszny okres. Dodam jeszcze to, że w nowym miejscu również nie wychodziłem z domu. Tam było to już naprawdę dziwne, bo przecież jest to wieś. Wiadomo jak ludzie reagują na takie zachowanie. Ta świadomość i ostatnie dwa lata doprowadziły do tego, że gdy poszedłem do szkoły średniej do innego miasta (wrzesień 2004), to po prostu zacząłem palić za sobą mosty. Nie poznawałem ludzi na ulicach, udawałem, że ich nie widzę. Niestety także ludzi, którzy nic złego mi nie zrobili. Do dzisiaj nie rozumiem swojego zachowania. Gdybym mógł, to w każdej chwili powiedziałbym każdej z tych osób "Przepraszam", niestety na pewne sprawy jest już za późno, a ja nie chce tego roztrząsać.
Z roku na rok było coraz gorzej, traciłem coraz więcej kontaktów, coraz więcej ludzi uważało, że jestem "dupkiem" (albo nie wiem jak to określić). Pocztą pantoflową przekazywali sobie zdanie o mnie, które coraz bardziej mnie pogrążało. Tragicznie się z tym czułem, ale nic wielkiego nie udało mi się zrobić. Można powiedzieć, że jakieś 90% moich znajomych z lat 0-16 ma o mnie negatywne zdanie (w szkole średniej było już ok). Ominę dalszy okres i powiem jak teraz wygląda moja sytuacja.
W miejscu w którym mieszkają moi rodzice (ja teraz mieszkam 50 km dalej) nie wychodzę w ogóle poza teren posesji. Kiedyś wychodziłem, ale teraz odczuwam taki strach przed spotkaniem kogoś niewłaściwego, że staram się stamtąd nie ruszać. Niestety nie zawsze jest to możliwe, zwłaszcza przez to, iż niekiedy trzeba coś zrobić koło domu (koszenie, drewno itd.). Nie odzywam się do nikogo na wsi, poza kilkoma sąsiadami. Generalnie cała wieś (choć rzadko mnie widuje) ma o mnie negatywne zdanie. Najbardziej dobija mnie fakt, że moi rodzice nie chcą tego pojąc, ale mniejsza o to...
Przez ostatnie lata wypracowałem pewien schemat działania. Kilka sposobów, dzięki którym nie muszę napotykać na "dawnych" znajomych i doprowadzać do tych nieprzyjemnych sytuacji. Jednym z nich jest moja droga na przystanek autobusowy. Przedstawię to w formie grafiki. Jeśli jest za duża, to niech admini ją usuną i zostawią tylko linka.
[Obrazek: 1e8b.png]
Wyjaśnię po kolei:
yellow- żółty to jest to nieszczęsne miejsce. Dom rodzinny w którym mieszkałem w sumie około 10 lat (przeprowadziłem się tam w 2002 roku). Nie wiadomo czy znowu tam nie wrócę za jakiś czas...
red - czerwonym kolorem oznaczyłem obszar w którym ludzie mają o mnie negatywne zdanie i w którym zawsze czuję się niepewnie. Jadąc jego ulicami czuje strach, iż spotkam kogoś, kogo nie trzeba.
Blue - jest to droga jaką musiałem przebyć przez parę lat, by dostać się do autobusu, do większego miasta. Wielokrotnie miałem tam okazje spotykać "tych" ludzi.
violet - to miejsce w którym niekiedy zdarza mi się wysiadać z autobusu, niestety tam również mam styczność z tymi ludźmi.
black - kolorem czarnym oznaczyłem drogę, której używam od dwóch lat. Dzięki niej spotkanie kogoś jest raczej minimalne.
zielony - jest to miasto w którym teraz mieszkam (wynajmuje pokój). Znajduję się to 50 km od żółtego punktu.
W miejscu w którym teraz mieszkam, szansa na spotkanie kogoś w drodze do sklepu, pracy czy szkoły jest niewielka, jednak nie niemożliwa. Przekonałem się o tym w ostatnich latach. Na odwrócenie mojej sytuacji nie ma szans, to zaszło za daleko. Z poza tym, nie mam nawet siły do tego wracać. W związku z tym zasadnicze pytanie - Co byście zrobili na moim miejscu?
Zostali w mieście i próbowali jakoś sobie układać to życie mimo tego, iż ma się świadomość, że można spotkać kogoś z "tamtych" i czasem trzeba wrócić w to miejsce (dom rodzinny) i narazić się na przykre chwile? Tak będzie za każdym razem kilkanaście razy w roku (choć czasem zdarza się, że nikogo nie spotykam). Czuję się tam jak w klatce, wręcz osaczony. Najgorszy jest ich wzrok, dlatego unikam tych destrukcyjnych dla mnie spojrzeń.
Czy może wyjechalibyście za granice na stałe? Ja mam taką możliwość, jednak przez moje problemy zdrowotne nie jest pewne, czy tam się sprawdzę (już byłem 3 razy i różnie z tym wyszło). Zostawić wszystko, odjechać w siną dal.
Dodałem ankietę, dzięki której łatwiej spojrzę na sprawę. Wypowiedzi również mile widziane.
Streszczenie - od kilku miesięcy mieszkam w dużym mieście (ponad 200 tyś mieszkańców), jednak problem dotyczy mojej miejscowości rodzinnej. Przez różne zdarzenia w moim życiu spaliłem większość dawnych mostów. Jakieś 80-90% ludzi z którymi kiedyś się znałem ma teraz o mnie negatywne zdanie. Odczuwam to za każdym razem, gdy tam wracam, ich wzrok jest dla mnie wystarczająca karą (muszę się ukrywać, żeby na to nie narazić). Niestety powroty są konieczne, bo rodzice mają mi za złe jak często nie przyjeżdżam (a nie mam wymówki bo to 50 km dalej). Nawet mieszkając w tym dużym mieście nie ma pewności, czy zawsze nie będę nikogo "dawnego" spotykał. Choć jest to mniej prawdopodobne, niż w mojej rodzinnej miejscowości. Czy waszym zdaniem jest sens żeby tutaj zostać? Żyjąc w niepewności przed tym, że kiedyś na mieście spotkam tego, kogo nie trzeba. Albo jak będę szukał pracy i w nowej firmie będzie pracowała jedna z "tych" osób. Moi rodzice są po 50-tce, więc narażam się na wiele przykrych lat przyjeżdżania tam i przeżywania tego wszystkiego. A może wyjechać za granicę? Uciec od wszystkich problemów i już nigdy tu nie wrócić? Poza odwiedzinami. Wyjazd nie jest jednak taki pewny, bo już miałem okazję wyjechać i tam również nie było cudownie...
Dla ludzi którym się nie chcę czytać całej historii przewidziałem skrót, znajduje się na końcu tekstu.
To wszystko zaczęło się jeszcze w pod koniec lat 90-tych. Choć od zawsze byłem nieśmiały i miałem problemy z kontaktach w ludźmi, to sytuacja znacznie pogorszyła się gdzieś w 1999 roku. W pewnym momencie miałem już tak dosyć niektórych ludzi, że po prostu przestałem wychodzić z domu. Było do dosyć dziwne jak na mój wiek (11 lat), ale wtedy nie myślałem o późniejszych konsekwencjach i nie byłem tego świadom ile krzywd przyniesie takie moje zachowanie. Po powrocie ze szkoły (w której miałem problemy z rówieśnikami) po prostu siadałem przy TV i oglądałem Dragon Balla i inne popularne programy. Tak spędzałem popołudnie. Podejrzewam również, że przez tamte nawyki popsuł mi się wzrok i skrzywił kręgosłup - skutki tego odczuwam dzisiaj.
Nie wychodziłem z domu do końca 2001 roku, wtedy zakolegowałem się z bratem ciotecznym i zaczęliśmy spędzać więcej czasu na dworze, jednak wszystko skończyło się jesienią 2002 roku. Wtedy wyprowadziłem się stamtąd i zamieszkałem na wsi - 5 km dalej. Dzisiaj uważam, że był to klucz do mojej trumny.
Wyprowadziłem się w bardzo trudnym okresie, miałem wtedy 14 lat i chodziłem do 2 klasy gimnazjum. Nowi "koledzy" nie przyjęli mnie najlepiej. Chociaż tak naprawdę trudno w jakikolwiek opisać co się działo przez te dwa lata. Niemal codziennie byłem wyzywany, poniżany, wyśmiewany. Na początku 2004 pierwszy raz w życiu miałem myśli samobójcze. Nie chcę dłużej tego opisywać, bo był to dla mnie straszny okres. Dodam jeszcze to, że w nowym miejscu również nie wychodziłem z domu. Tam było to już naprawdę dziwne, bo przecież jest to wieś. Wiadomo jak ludzie reagują na takie zachowanie. Ta świadomość i ostatnie dwa lata doprowadziły do tego, że gdy poszedłem do szkoły średniej do innego miasta (wrzesień 2004), to po prostu zacząłem palić za sobą mosty. Nie poznawałem ludzi na ulicach, udawałem, że ich nie widzę. Niestety także ludzi, którzy nic złego mi nie zrobili. Do dzisiaj nie rozumiem swojego zachowania. Gdybym mógł, to w każdej chwili powiedziałbym każdej z tych osób "Przepraszam", niestety na pewne sprawy jest już za późno, a ja nie chce tego roztrząsać.
Z roku na rok było coraz gorzej, traciłem coraz więcej kontaktów, coraz więcej ludzi uważało, że jestem "dupkiem" (albo nie wiem jak to określić). Pocztą pantoflową przekazywali sobie zdanie o mnie, które coraz bardziej mnie pogrążało. Tragicznie się z tym czułem, ale nic wielkiego nie udało mi się zrobić. Można powiedzieć, że jakieś 90% moich znajomych z lat 0-16 ma o mnie negatywne zdanie (w szkole średniej było już ok). Ominę dalszy okres i powiem jak teraz wygląda moja sytuacja.
W miejscu w którym mieszkają moi rodzice (ja teraz mieszkam 50 km dalej) nie wychodzę w ogóle poza teren posesji. Kiedyś wychodziłem, ale teraz odczuwam taki strach przed spotkaniem kogoś niewłaściwego, że staram się stamtąd nie ruszać. Niestety nie zawsze jest to możliwe, zwłaszcza przez to, iż niekiedy trzeba coś zrobić koło domu (koszenie, drewno itd.). Nie odzywam się do nikogo na wsi, poza kilkoma sąsiadami. Generalnie cała wieś (choć rzadko mnie widuje) ma o mnie negatywne zdanie. Najbardziej dobija mnie fakt, że moi rodzice nie chcą tego pojąc, ale mniejsza o to...
Przez ostatnie lata wypracowałem pewien schemat działania. Kilka sposobów, dzięki którym nie muszę napotykać na "dawnych" znajomych i doprowadzać do tych nieprzyjemnych sytuacji. Jednym z nich jest moja droga na przystanek autobusowy. Przedstawię to w formie grafiki. Jeśli jest za duża, to niech admini ją usuną i zostawią tylko linka.
[Obrazek: 1e8b.png]
Wyjaśnię po kolei:
yellow- żółty to jest to nieszczęsne miejsce. Dom rodzinny w którym mieszkałem w sumie około 10 lat (przeprowadziłem się tam w 2002 roku). Nie wiadomo czy znowu tam nie wrócę za jakiś czas...
red - czerwonym kolorem oznaczyłem obszar w którym ludzie mają o mnie negatywne zdanie i w którym zawsze czuję się niepewnie. Jadąc jego ulicami czuje strach, iż spotkam kogoś, kogo nie trzeba.
Blue - jest to droga jaką musiałem przebyć przez parę lat, by dostać się do autobusu, do większego miasta. Wielokrotnie miałem tam okazje spotykać "tych" ludzi.
violet - to miejsce w którym niekiedy zdarza mi się wysiadać z autobusu, niestety tam również mam styczność z tymi ludźmi.
black - kolorem czarnym oznaczyłem drogę, której używam od dwóch lat. Dzięki niej spotkanie kogoś jest raczej minimalne.
zielony - jest to miasto w którym teraz mieszkam (wynajmuje pokój). Znajduję się to 50 km od żółtego punktu.
W miejscu w którym teraz mieszkam, szansa na spotkanie kogoś w drodze do sklepu, pracy czy szkoły jest niewielka, jednak nie niemożliwa. Przekonałem się o tym w ostatnich latach. Na odwrócenie mojej sytuacji nie ma szans, to zaszło za daleko. Z poza tym, nie mam nawet siły do tego wracać. W związku z tym zasadnicze pytanie - Co byście zrobili na moim miejscu?
Zostali w mieście i próbowali jakoś sobie układać to życie mimo tego, iż ma się świadomość, że można spotkać kogoś z "tamtych" i czasem trzeba wrócić w to miejsce (dom rodzinny) i narazić się na przykre chwile? Tak będzie za każdym razem kilkanaście razy w roku (choć czasem zdarza się, że nikogo nie spotykam). Czuję się tam jak w klatce, wręcz osaczony. Najgorszy jest ich wzrok, dlatego unikam tych destrukcyjnych dla mnie spojrzeń.
Czy może wyjechalibyście za granice na stałe? Ja mam taką możliwość, jednak przez moje problemy zdrowotne nie jest pewne, czy tam się sprawdzę (już byłem 3 razy i różnie z tym wyszło). Zostawić wszystko, odjechać w siną dal.
Dodałem ankietę, dzięki której łatwiej spojrzę na sprawę. Wypowiedzi również mile widziane.
Streszczenie - od kilku miesięcy mieszkam w dużym mieście (ponad 200 tyś mieszkańców), jednak problem dotyczy mojej miejscowości rodzinnej. Przez różne zdarzenia w moim życiu spaliłem większość dawnych mostów. Jakieś 80-90% ludzi z którymi kiedyś się znałem ma teraz o mnie negatywne zdanie. Odczuwam to za każdym razem, gdy tam wracam, ich wzrok jest dla mnie wystarczająca karą (muszę się ukrywać, żeby na to nie narazić). Niestety powroty są konieczne, bo rodzice mają mi za złe jak często nie przyjeżdżam (a nie mam wymówki bo to 50 km dalej). Nawet mieszkając w tym dużym mieście nie ma pewności, czy zawsze nie będę nikogo "dawnego" spotykał. Choć jest to mniej prawdopodobne, niż w mojej rodzinnej miejscowości. Czy waszym zdaniem jest sens żeby tutaj zostać? Żyjąc w niepewności przed tym, że kiedyś na mieście spotkam tego, kogo nie trzeba. Albo jak będę szukał pracy i w nowej firmie będzie pracowała jedna z "tych" osób. Moi rodzice są po 50-tce, więc narażam się na wiele przykrych lat przyjeżdżania tam i przeżywania tego wszystkiego. A może wyjechać za granicę? Uciec od wszystkich problemów i już nigdy tu nie wrócić? Poza odwiedzinami. Wyjazd nie jest jednak taki pewny, bo już miałem okazję wyjechać i tam również nie było cudownie...