13 Lis 2013, Śro 21:16, PID: 370256
Nie wiedziałem, gdzie umieścić temat. Jeżeli nie pasuje do działu i trzeba go przenieść, to przepraszam.
No więc tak...
Zacznę od początku. Mieszkam na małej wsi. Uczęszczałem do szkoły podstawowej, w której w zerówce miałem najgorsze wyniki w nauce, podczas gdy inni już dawno umieli czytać i pisać zanim jeszcze zaczęli chodzić do szkoły. Matka zawsze reagowała skrajną histerią na jakiś błąd, zamiast chłodnym racjonalizmem i zdrowym rozsądkiem. Ogólnie atmosfera w domu była zawsze niezdrowa. Każdego wieczoru pomiędzy matką a ojcem były awantury, matka prawdopodobnie miała nerwicę, a ojciec zawsze był "wycofany" na bok, wracał z roboty, zamykał się w pokoju i siedział przy komputerze zajmując się mało potrzebnymi rzeczami lub czytając jakieś tam książki. To taki typ "ojca", który rządził jak król na fotelu przed telewizorem i wokół którego wszyscy musieli chodzić na palcach: "to mój dom i dopóki tu mieszkasz, rób co każę", "jak ci się nie podoba to wynocha pod most", "do nauki ty darmozjadzie", "jak ojciec wróci z pracy, to się zdenerwuje", ale kiedy zawsze była potrzeba to go nigdy nie było, itp. itd. Ogólnie od nadopiekuńczej, wiecznie rozhisteryzowanej i niezrównoważonej matki nie raz dostawałem "po pysku" albo biła mnie pięściami po twarzy i głowie, emocjonalnie przechodziła od jednej skrajności w drugą, a za jeden mały błąd podczas odrabiania lekcji (musiała mnie kontrolować, bo jakże by inaczej), darła się i waliła pięściami w stół aż coś się rozleciało. Niejednokrotnie rozwalała przedmioty: meble, krany, a ojciec co kilka dni to wszystko po niej naprawiał. Później w nauce (klasa 1,2,3) byłem już lepszy, wręcz chwalony przez wychowawców, nauczycieli, jeśli chodzi o naukę, ale oczywiście stała na mojej drodze największa zmora: MATEMATYKA, którą tym razem w bardzo arogancki sposób "tłumaczył" mi ojciec, a przez którą przeszedłem w podstawówce prawdziwą katorgę i ogromną ilość nerwów. Ogólnie to nigdy nie miałem głowy do przedmiotów ścisłych.
Miałem co prawda kolegów, ale jeśli chodzi o „hierarchię”, znajdowałem się zawsze w grupie frajerów, która to zawsze w każdej szkole jest chłopcem do bicia. Byłem gruby, nie potrafiłem grać w piłkę (do dziś nie umiem, więc możecie zgadnąć, że tak samo było i w gimnazjum i liceum, przez co doznałem bardzo wielu upokorzeń ze strony rówieśników za pełną wiedzą wf-istów), wszyscy się ze mnie śmiali, bili mnie a to było dla mnie bardzo bolesne i upokarzające, zawsze wracałem do domu posiniaczony co zresztą ukrywałem i dokuczali mi, w dodatku bałem się przyznawać „kolegom” ze szkoły do mojego gustu, jeśli chodzi o sport, zainteresowania, muzykę i tym podobne rzeczy, bo inni w każdym najmniejszym potknięciu czy nawet przejęzyczeniu, zająknięciu albo spojrzeniu na dziewczynę znajdowali powód do tego, żeby z tego w najbardziej ordynarny sposób szydzić przez następne kilka tygodni albo miesięcy. Cała podstawówka to była atmosfera totalnej paranoi, strachu, i absurdalnej ostrożności: byłem chodzącym, trzęsącym się kłębkiem nerwów. Miałem od tamtego czasu do mniej więcej połowy liceum nerwicę natręctw. Nigdy się nie biłem: byłem tchórzem i nie potrafiłem walczyć o swoje, a inni to wykorzystywali. Ja nigdy nie miałem prawa powiedzieć złego słowa na innych, a mnie inni mogli mówić wszystkie najgorsze rzeczy. W oczach wychowawców, rodziny, starszych, nigdy nie liczyło się to, czy jestem dobrym człowiekiem – jedyne, co się dla nich liczyło, to zupełnie powierzchowne, płytkie rzeczy, niemające kompletnie nic wspólnego z moją wartością, czyli: umyć naczynia, „bądź grzeczny”, „nie pyskuj”, posprzątać w pokoju, pomóc matce, uczyć się, chodzić do kościoła i słuchać rodziców, co mnie osobiście bolało, bo zdanie takiego „niedoświadczonego nastolatka” nigdy się nie liczyło, tylko tych „starszych i mądrzejszych, którzy wiedzą lepiej niż ja sam”. Oczywiście, jak każdy, miałem marzenia, których realizacja była w najoczywistszy sposób niemożliwa i za każdą konfrontacją z rzeczywistością pryskały jak bańka mydlana. W ogromnym uproszczeniu tak wyglądała moja podstawówka.
Kiedy poszedłem do gimnazjum, poznałem nowych kolegów i koleżanki. Myślałem, że od tej pory wszystko będzie dobrze: chodziliśmy razem na dyskoteki szkolne, rozmawialiśmy, żartowaliśmy, było fajnie. Do czasu. Od momentu, kiedy po raz pierwszy graliśmy w piłkę na boisku szkolnym od razu wyszedłem na totalnego idiotę, pierdołę, ciapę i jakkolwiek by tego nie ująć. Ze startu stałem się w oczach innych kompletnym durniem i miałem wrażenie, że to musi być jakaś cholerna klątwa, bo inaczej nie umiałbym tego wytłumaczyć, że wszyscy inni dookoła jak tornado sięgają po wszystko za pstryknięciem palca: pomijając sport dostawali SAME piątki i szóstki – rzadko czwórki, osiągali sukcesy, mieli powodzenie u rówieśników i nauczycieli, byli szanowani, faworyzowani, bardzo utalentowani, mieli bogatych rodziców, należeli do elity z racji tego, że to małe miasteczko, gdzie wszyscy ich znali i darzyli szacunkiem, i tak dalej, tylko ta jedna pierdoła – ten Nowacki zawsze jest głupi. Tak się niefortunnie złożyło, że ja – kompletny matoł i nieudacznik na całej linii - chodziłem do klasy wybitnych uczniów, prymusów, w której WSZYSCY (OPRÓCZ MNIE!) mieli co roku świadectwa z czerwonym paskiem! (ludzie w szkole nawet żartowali, że wszyscy dostają co roku czerwone paski na świadectwie, tylko on na tyłku). Już w pierwszym roku padłem ofiarą mobbingu ze strony jednego z nauczycieli, który sobie mnie upatrzył jako kozła ofiarnego, a to wszystko odbywało się oczywiście za przyklaśnięciem moich „rówieśników” – w jawny sposób przezywał mnie, szydził na każdym kroku, naśmiewał się, traktował niesprawiedliwie, opowiadał na mój temat ordynarne dowcipy, obgadywał za plecami przy innych nauczycielach i kasach, a ja co? Siedziałem podczas lekcji jak ten idiota na tureckim kazaniu, a inni śmiali mi się prosto w twarz. Doszedłem do wniosku, że już zawsze będę ciamajdą i nie mam prawa sięgać po rzeczy, które innym przychodzą z łatwością z racji tego, że są „lepsi”, a ja gorszy. Cała sytuacja którą opisałem gdy chodziłem do podstawówki się powtórzyła jak fatum w gimnazjum. Jedna dziewczyna, piękna, chciała ze mną chodzić, a ja oczywiście odmówiłem, bo uważałem się za zero i byłem tchórzem i popychadłem – ona należała do „tych lepszych” (ta sytuacja powtórzyła się w drugiej klasie i chodziło już o inną dziewczynę), w dodatku miałem tylko trzech wiernych kolegów, a cała reszta szkoły była przeciwko mnie. Zawsze marzyłem o tym, żeby tylko skończyć gimnazjum i mieć tą głupią klasę niezdyscyplinowanych szczeniaków i „gimbusów” za sobą, byle tylko ukończyć szkołę nawet na tych "dopach" i pałach i mieć już święty spokój. O niczym nie mówiłem rodzicom, bo na nich nigdy nie mogłem polegać, i tak by niczego nie zrozumieli. Od mniej więcej końca podstawówki byłem uzależniony od masturbacji (do dziś jestem, a mam 21 lat i masturbuję się kilka razy dziennie), wpadłem w depresję i ciąłem się po rękach. Od wywiadówki w kl. I gimnazjum oczywiście sytuacja pogorszyła się jeszcze bardziej. Nie miałem ani jednej oceny wyższej od 2, a w większości miałem po 4 do 5 jedynek na czysto z każdego przedmiotu, a to była końcówka półrocza. Jakoś mi się udało, ale bez nerwów rodziców się nie obeszło, do dziś mam – zwłaszcza do ojca – o to ogromny żal, że zawsze AKURAT w tych momentach, w których potrzebowałem od niego największego wsparcia on nie potrafił nic innego jak tylko zgnoić, skarcić, opieprzyć i skrytykować. I zawsze, cokolwiek by to nie było, wszystko było na mnie.
Poszedłem do liceum. Sytuacja była jeszcze gorsza od dwóch poprzednich. Wyobraźcie to sobie – ale nie wiem jak to się złożyło – że przez CAŁE liceum nie miałem do kogo się odezwać! A przecież nawet nie miałem zamiaru nikogo od siebie odtrącić! Bez przesady mogę rzec, że to znowu przyszło samo. Rodzice się o tym dowiedzieli przy pierwszej wywiadówce i doznałem straszliwego upokorzenia. Myślałem, że jeśli do tej pory nigdy nie układało mi się w relacjach z innymi, to zamykając się w sobie będę bezpieczny przed kolejnym upokorzeniem i jakoś się ułoży. Dodam też, że notorycznie wagarowałem – ZE STRACHU - przez pierwszy rok, potem jeszcze dłużej chorowałem i miałem ogromne zaległości (to w ogóle był jakiś CUD, że jedna osoba, biorąc pod uwagę moje „relacje towarzyskie”, pożyczyła mi kilka zeszytów do przepisania!), w dodatku podrabiałem zwolnienia i usprawiedliwienia, więc „na dywaniku” rodziców rachunek był tym bardziej obciążający kiedy się o tym wszystkim dowiedzieli. Od drugiej klasy liceum postanowiłem, że już NIGDY nie dopuszczę do tego, żeby rodzice mnie gnoili, i to ja robiłem im awantury, krzyczałem na nich i ich opieprzałem, kiedy mnie nie doceniali lub krytykowali za moje wyniki w nauce, robiąc im umyślnie przykrość, przez co matka płakała a ojciec siedział cicho. I znowu ta okropna matematyka – korepetytor za korepetytorem, materiał za materiałem, sprawdzian za sprawdzianem, kartkówka za kartkówką, pytanie za pytaniem, pała za pałą a pieniądze rodziców leciały w błoto. Do matury mnie nie dopuścili, bo jakże by inaczej. Uważam to za cud, że przy takiej „łapance” udało mi się w ogóle nawet nie z najgorszymi wynikami ukończyć liceum. To tyle, jeśli chodzi o liceum. Nauka od zawsze była dla mnie syzyfową, totalnie beznadziejną pracą, niemożliwą do wydania jakichkolwiek owoców, nawet jeżeli desperacko się o to starałem. Zrozumiałem, że po co mam się uczyć, jeżeli ta nauka i tak nigdy nie przynosi efektów i jest tylko gorzej?
Te wszystkie problemy mam już za sobą. Wszystko się, można by rzec, skończyło. Uważam, że przy okazyjnych sytuacjach nie czuję już nigdy wstydu ani zmieszania przy innych ludziach. Nie jestem tchórzem, jestem asertywny, nie daję sobie nigdy w kaszę dmuchać. Chodziłem przez ostatnie 2 lata do szkoły policealnej, gdzie funkcjonowałem normalnie, miałem kolegów i ogólnie nie miałem na co narzekać. Z rodzicami jednakowo też układa mi się jako tako dobrze, kiedy jednak trzeba to podniosę głos. Zrezygnowałem jednak ze szkoły po – oczywiście znowu – oblanym egzaminie na kwalifikacje zawodowe. Powód? PROKRASTYNACJA, którą miałem już w liceum i która w dużej mierze przyczyniła się do moich problemów z nauką. Obecnie, od kilku dni, chodzę do nowej szkoły, gdzie udzielają korepetycji przygotowujących do matury. Po ukończeniu liceum pod wpływem poradników i e-booków coaching'owych i "motywacyjnych" zmieniłem mentalność, mam zamiar coś osiągnąć i zrobić coś wielkiego w moim życiu i czasami zdarza mi się jakoś przezwyciężyć odkładanie wszystkich ważnych spraw na później i wziąć się za mordę, ale to cholerstwo obniża moją produktywność i gdyby nie to to wiem, że osiągałbym nieporównywalnie więcej. Od ponad pół roku zdarza mi się, że co tydzień, dwa tygodnie lub miesiąc, w nocy, kiedy wszyscy śpią albo kiedy rodzice wyjeżdżają daleko do rodziny i nikogo nie ma, zapijam wszystkie smutki z przeszłości w alkoholu, który kupuję po kryjomu, dopóki się nie upiję. Jestem wobec innych jawnie arogancki, prowokujący i cyniczny bo stwierdziłem, że tylko tak da się w moim przypadku funkcjonować na świecie, w którym zostałem przez innych odsunięty, i tylko taką samą postawą jak inni wykazywali wobec mnie będę mógł jakoś działać, bo im się tak udawało i chyba dzięki temu sięgali po laury (tak zresztą jak na ironię się dzieje bo wszyscy robią się dla mnie grzeczni), zresztą zawsze kiedy byłem dla innych dobry, inni to tylko wykorzystywali. Nie widzę już innego sposobu. Co (chyba) gorsze, czerpię z tego osobistą satysfakcję, że inni czasami czują się wobec mnie zmieszani albo jest im przykro, czuję, że mam nad nimi kontrolę. Skrzywdzony sam staje się krzywdzicielem. Nie potrafię zaufać ludziom. Wychodzę z założenia, że wszędzie są same cwaniaki albo hipokryci, którzy dbają tylko i wyłącznie o swój własny interes.
Uważam, że po tych wszystkich doświadczeniach z przeszłości mam braki towarzyskie nie do nadrobienia. Nie mam życia, nigdzie nie wychodzę, z nikim się nie spotykam, nie mam przyjaciół, jestem sam, co sprawia mi wewnętrzną przykrość (podczas gdy tym wszystkim draniom powodzi się na studiach), mimo że nie mam większych problemów z okazyjnym nawiązywaniem znajomości (na wakacjach udało mi się jakoś po znajomości wkręcić na dwie imprezy). Zdarza się, że włóczę się godzinami po mieście bez celu. Kiedy już pójdę na studia, mam zamiar to wszystko zmienić. Moim głównym problemem obecnie jest prokrastynacja i uzależnienie od pornografii (w tym drugim jednak nie widzę problemu; jestem ateistą, tym bardziej jeżeli robię to w tajemnicy i nikomu przecież krzywdy przez to nie robię, ale wiem, że to niezdrowa postawa będąca skutkiem tego, co się działo ze mną w przeszłości). Kiedy mi się coś nie uda lub kiedy wykażę się zbyt małą asertywnością w kontaktach z innymi, karzę samego siebie kalecząc się po ręce. Ostatni zdarzyło mi się z całej siły bić samego siebie po twarzy ze złości do siebie i poczucia klęski, również pięściami. W przeszłości do niedawna przez nerwicę natręctw lub nagłe napady gniewu zdarzało mi się niszczyć przedmioty. Zniszczyłem 3 telefony: 2 w gimnazjum, 1 w liceum i jednego laptopa (którego co najmniej 3 razy zanosiłem do naprawy), bijąc z całej siły z pięści, rozbijałem o ścianę kubki i szklanki. Nowy komputer raz wylądował w naprawie, nowego telefonu o mały włos nie zepsułem, dopóki nie powiedziałem sobie stanowcze: DOŚĆ!!! Teraz już nie jestem taki głupi i nigdy nie zamierzam robić podobnych, okropnych rzeczy i od tamtej pory nerwica mi jakoś sama przeszła, ale wiem, że przecież dzieje się ze mną coś niedobrego. Obecnie przesiaduje zupełnie bezsensownie przemierzając Internet tam i z powrotem, zawsze dniami i nocami. Czasami udaję, że się uczę, siedząc do 2/3 w nocy zupełnie bezsensownie na Internecie lub grając w jakieś głupie gierki. Czuję złość do siebie i do innych.
Bardzo przepraszam was za tak długi tekst, ale chciałem ująć mój problem całościowo pomagając go wam lepiej zrozumieć z nadzieją, że ktoś go przynajmniej częściowo rozwiąże lub poradzi. Z góry dziękuję za pomoc.
No więc tak...
Zacznę od początku. Mieszkam na małej wsi. Uczęszczałem do szkoły podstawowej, w której w zerówce miałem najgorsze wyniki w nauce, podczas gdy inni już dawno umieli czytać i pisać zanim jeszcze zaczęli chodzić do szkoły. Matka zawsze reagowała skrajną histerią na jakiś błąd, zamiast chłodnym racjonalizmem i zdrowym rozsądkiem. Ogólnie atmosfera w domu była zawsze niezdrowa. Każdego wieczoru pomiędzy matką a ojcem były awantury, matka prawdopodobnie miała nerwicę, a ojciec zawsze był "wycofany" na bok, wracał z roboty, zamykał się w pokoju i siedział przy komputerze zajmując się mało potrzebnymi rzeczami lub czytając jakieś tam książki. To taki typ "ojca", który rządził jak król na fotelu przed telewizorem i wokół którego wszyscy musieli chodzić na palcach: "to mój dom i dopóki tu mieszkasz, rób co każę", "jak ci się nie podoba to wynocha pod most", "do nauki ty darmozjadzie", "jak ojciec wróci z pracy, to się zdenerwuje", ale kiedy zawsze była potrzeba to go nigdy nie było, itp. itd. Ogólnie od nadopiekuńczej, wiecznie rozhisteryzowanej i niezrównoważonej matki nie raz dostawałem "po pysku" albo biła mnie pięściami po twarzy i głowie, emocjonalnie przechodziła od jednej skrajności w drugą, a za jeden mały błąd podczas odrabiania lekcji (musiała mnie kontrolować, bo jakże by inaczej), darła się i waliła pięściami w stół aż coś się rozleciało. Niejednokrotnie rozwalała przedmioty: meble, krany, a ojciec co kilka dni to wszystko po niej naprawiał. Później w nauce (klasa 1,2,3) byłem już lepszy, wręcz chwalony przez wychowawców, nauczycieli, jeśli chodzi o naukę, ale oczywiście stała na mojej drodze największa zmora: MATEMATYKA, którą tym razem w bardzo arogancki sposób "tłumaczył" mi ojciec, a przez którą przeszedłem w podstawówce prawdziwą katorgę i ogromną ilość nerwów. Ogólnie to nigdy nie miałem głowy do przedmiotów ścisłych.
Miałem co prawda kolegów, ale jeśli chodzi o „hierarchię”, znajdowałem się zawsze w grupie frajerów, która to zawsze w każdej szkole jest chłopcem do bicia. Byłem gruby, nie potrafiłem grać w piłkę (do dziś nie umiem, więc możecie zgadnąć, że tak samo było i w gimnazjum i liceum, przez co doznałem bardzo wielu upokorzeń ze strony rówieśników za pełną wiedzą wf-istów), wszyscy się ze mnie śmiali, bili mnie a to było dla mnie bardzo bolesne i upokarzające, zawsze wracałem do domu posiniaczony co zresztą ukrywałem i dokuczali mi, w dodatku bałem się przyznawać „kolegom” ze szkoły do mojego gustu, jeśli chodzi o sport, zainteresowania, muzykę i tym podobne rzeczy, bo inni w każdym najmniejszym potknięciu czy nawet przejęzyczeniu, zająknięciu albo spojrzeniu na dziewczynę znajdowali powód do tego, żeby z tego w najbardziej ordynarny sposób szydzić przez następne kilka tygodni albo miesięcy. Cała podstawówka to była atmosfera totalnej paranoi, strachu, i absurdalnej ostrożności: byłem chodzącym, trzęsącym się kłębkiem nerwów. Miałem od tamtego czasu do mniej więcej połowy liceum nerwicę natręctw. Nigdy się nie biłem: byłem tchórzem i nie potrafiłem walczyć o swoje, a inni to wykorzystywali. Ja nigdy nie miałem prawa powiedzieć złego słowa na innych, a mnie inni mogli mówić wszystkie najgorsze rzeczy. W oczach wychowawców, rodziny, starszych, nigdy nie liczyło się to, czy jestem dobrym człowiekiem – jedyne, co się dla nich liczyło, to zupełnie powierzchowne, płytkie rzeczy, niemające kompletnie nic wspólnego z moją wartością, czyli: umyć naczynia, „bądź grzeczny”, „nie pyskuj”, posprzątać w pokoju, pomóc matce, uczyć się, chodzić do kościoła i słuchać rodziców, co mnie osobiście bolało, bo zdanie takiego „niedoświadczonego nastolatka” nigdy się nie liczyło, tylko tych „starszych i mądrzejszych, którzy wiedzą lepiej niż ja sam”. Oczywiście, jak każdy, miałem marzenia, których realizacja była w najoczywistszy sposób niemożliwa i za każdą konfrontacją z rzeczywistością pryskały jak bańka mydlana. W ogromnym uproszczeniu tak wyglądała moja podstawówka.
Kiedy poszedłem do gimnazjum, poznałem nowych kolegów i koleżanki. Myślałem, że od tej pory wszystko będzie dobrze: chodziliśmy razem na dyskoteki szkolne, rozmawialiśmy, żartowaliśmy, było fajnie. Do czasu. Od momentu, kiedy po raz pierwszy graliśmy w piłkę na boisku szkolnym od razu wyszedłem na totalnego idiotę, pierdołę, ciapę i jakkolwiek by tego nie ująć. Ze startu stałem się w oczach innych kompletnym durniem i miałem wrażenie, że to musi być jakaś cholerna klątwa, bo inaczej nie umiałbym tego wytłumaczyć, że wszyscy inni dookoła jak tornado sięgają po wszystko za pstryknięciem palca: pomijając sport dostawali SAME piątki i szóstki – rzadko czwórki, osiągali sukcesy, mieli powodzenie u rówieśników i nauczycieli, byli szanowani, faworyzowani, bardzo utalentowani, mieli bogatych rodziców, należeli do elity z racji tego, że to małe miasteczko, gdzie wszyscy ich znali i darzyli szacunkiem, i tak dalej, tylko ta jedna pierdoła – ten Nowacki zawsze jest głupi. Tak się niefortunnie złożyło, że ja – kompletny matoł i nieudacznik na całej linii - chodziłem do klasy wybitnych uczniów, prymusów, w której WSZYSCY (OPRÓCZ MNIE!) mieli co roku świadectwa z czerwonym paskiem! (ludzie w szkole nawet żartowali, że wszyscy dostają co roku czerwone paski na świadectwie, tylko on na tyłku). Już w pierwszym roku padłem ofiarą mobbingu ze strony jednego z nauczycieli, który sobie mnie upatrzył jako kozła ofiarnego, a to wszystko odbywało się oczywiście za przyklaśnięciem moich „rówieśników” – w jawny sposób przezywał mnie, szydził na każdym kroku, naśmiewał się, traktował niesprawiedliwie, opowiadał na mój temat ordynarne dowcipy, obgadywał za plecami przy innych nauczycielach i kasach, a ja co? Siedziałem podczas lekcji jak ten idiota na tureckim kazaniu, a inni śmiali mi się prosto w twarz. Doszedłem do wniosku, że już zawsze będę ciamajdą i nie mam prawa sięgać po rzeczy, które innym przychodzą z łatwością z racji tego, że są „lepsi”, a ja gorszy. Cała sytuacja którą opisałem gdy chodziłem do podstawówki się powtórzyła jak fatum w gimnazjum. Jedna dziewczyna, piękna, chciała ze mną chodzić, a ja oczywiście odmówiłem, bo uważałem się za zero i byłem tchórzem i popychadłem – ona należała do „tych lepszych” (ta sytuacja powtórzyła się w drugiej klasie i chodziło już o inną dziewczynę), w dodatku miałem tylko trzech wiernych kolegów, a cała reszta szkoły była przeciwko mnie. Zawsze marzyłem o tym, żeby tylko skończyć gimnazjum i mieć tą głupią klasę niezdyscyplinowanych szczeniaków i „gimbusów” za sobą, byle tylko ukończyć szkołę nawet na tych "dopach" i pałach i mieć już święty spokój. O niczym nie mówiłem rodzicom, bo na nich nigdy nie mogłem polegać, i tak by niczego nie zrozumieli. Od mniej więcej końca podstawówki byłem uzależniony od masturbacji (do dziś jestem, a mam 21 lat i masturbuję się kilka razy dziennie), wpadłem w depresję i ciąłem się po rękach. Od wywiadówki w kl. I gimnazjum oczywiście sytuacja pogorszyła się jeszcze bardziej. Nie miałem ani jednej oceny wyższej od 2, a w większości miałem po 4 do 5 jedynek na czysto z każdego przedmiotu, a to była końcówka półrocza. Jakoś mi się udało, ale bez nerwów rodziców się nie obeszło, do dziś mam – zwłaszcza do ojca – o to ogromny żal, że zawsze AKURAT w tych momentach, w których potrzebowałem od niego największego wsparcia on nie potrafił nic innego jak tylko zgnoić, skarcić, opieprzyć i skrytykować. I zawsze, cokolwiek by to nie było, wszystko było na mnie.
Poszedłem do liceum. Sytuacja była jeszcze gorsza od dwóch poprzednich. Wyobraźcie to sobie – ale nie wiem jak to się złożyło – że przez CAŁE liceum nie miałem do kogo się odezwać! A przecież nawet nie miałem zamiaru nikogo od siebie odtrącić! Bez przesady mogę rzec, że to znowu przyszło samo. Rodzice się o tym dowiedzieli przy pierwszej wywiadówce i doznałem straszliwego upokorzenia. Myślałem, że jeśli do tej pory nigdy nie układało mi się w relacjach z innymi, to zamykając się w sobie będę bezpieczny przed kolejnym upokorzeniem i jakoś się ułoży. Dodam też, że notorycznie wagarowałem – ZE STRACHU - przez pierwszy rok, potem jeszcze dłużej chorowałem i miałem ogromne zaległości (to w ogóle był jakiś CUD, że jedna osoba, biorąc pod uwagę moje „relacje towarzyskie”, pożyczyła mi kilka zeszytów do przepisania!), w dodatku podrabiałem zwolnienia i usprawiedliwienia, więc „na dywaniku” rodziców rachunek był tym bardziej obciążający kiedy się o tym wszystkim dowiedzieli. Od drugiej klasy liceum postanowiłem, że już NIGDY nie dopuszczę do tego, żeby rodzice mnie gnoili, i to ja robiłem im awantury, krzyczałem na nich i ich opieprzałem, kiedy mnie nie doceniali lub krytykowali za moje wyniki w nauce, robiąc im umyślnie przykrość, przez co matka płakała a ojciec siedział cicho. I znowu ta okropna matematyka – korepetytor za korepetytorem, materiał za materiałem, sprawdzian za sprawdzianem, kartkówka za kartkówką, pytanie za pytaniem, pała za pałą a pieniądze rodziców leciały w błoto. Do matury mnie nie dopuścili, bo jakże by inaczej. Uważam to za cud, że przy takiej „łapance” udało mi się w ogóle nawet nie z najgorszymi wynikami ukończyć liceum. To tyle, jeśli chodzi o liceum. Nauka od zawsze była dla mnie syzyfową, totalnie beznadziejną pracą, niemożliwą do wydania jakichkolwiek owoców, nawet jeżeli desperacko się o to starałem. Zrozumiałem, że po co mam się uczyć, jeżeli ta nauka i tak nigdy nie przynosi efektów i jest tylko gorzej?
Te wszystkie problemy mam już za sobą. Wszystko się, można by rzec, skończyło. Uważam, że przy okazyjnych sytuacjach nie czuję już nigdy wstydu ani zmieszania przy innych ludziach. Nie jestem tchórzem, jestem asertywny, nie daję sobie nigdy w kaszę dmuchać. Chodziłem przez ostatnie 2 lata do szkoły policealnej, gdzie funkcjonowałem normalnie, miałem kolegów i ogólnie nie miałem na co narzekać. Z rodzicami jednakowo też układa mi się jako tako dobrze, kiedy jednak trzeba to podniosę głos. Zrezygnowałem jednak ze szkoły po – oczywiście znowu – oblanym egzaminie na kwalifikacje zawodowe. Powód? PROKRASTYNACJA, którą miałem już w liceum i która w dużej mierze przyczyniła się do moich problemów z nauką. Obecnie, od kilku dni, chodzę do nowej szkoły, gdzie udzielają korepetycji przygotowujących do matury. Po ukończeniu liceum pod wpływem poradników i e-booków coaching'owych i "motywacyjnych" zmieniłem mentalność, mam zamiar coś osiągnąć i zrobić coś wielkiego w moim życiu i czasami zdarza mi się jakoś przezwyciężyć odkładanie wszystkich ważnych spraw na później i wziąć się za mordę, ale to cholerstwo obniża moją produktywność i gdyby nie to to wiem, że osiągałbym nieporównywalnie więcej. Od ponad pół roku zdarza mi się, że co tydzień, dwa tygodnie lub miesiąc, w nocy, kiedy wszyscy śpią albo kiedy rodzice wyjeżdżają daleko do rodziny i nikogo nie ma, zapijam wszystkie smutki z przeszłości w alkoholu, który kupuję po kryjomu, dopóki się nie upiję. Jestem wobec innych jawnie arogancki, prowokujący i cyniczny bo stwierdziłem, że tylko tak da się w moim przypadku funkcjonować na świecie, w którym zostałem przez innych odsunięty, i tylko taką samą postawą jak inni wykazywali wobec mnie będę mógł jakoś działać, bo im się tak udawało i chyba dzięki temu sięgali po laury (tak zresztą jak na ironię się dzieje bo wszyscy robią się dla mnie grzeczni), zresztą zawsze kiedy byłem dla innych dobry, inni to tylko wykorzystywali. Nie widzę już innego sposobu. Co (chyba) gorsze, czerpię z tego osobistą satysfakcję, że inni czasami czują się wobec mnie zmieszani albo jest im przykro, czuję, że mam nad nimi kontrolę. Skrzywdzony sam staje się krzywdzicielem. Nie potrafię zaufać ludziom. Wychodzę z założenia, że wszędzie są same cwaniaki albo hipokryci, którzy dbają tylko i wyłącznie o swój własny interes.
Uważam, że po tych wszystkich doświadczeniach z przeszłości mam braki towarzyskie nie do nadrobienia. Nie mam życia, nigdzie nie wychodzę, z nikim się nie spotykam, nie mam przyjaciół, jestem sam, co sprawia mi wewnętrzną przykrość (podczas gdy tym wszystkim draniom powodzi się na studiach), mimo że nie mam większych problemów z okazyjnym nawiązywaniem znajomości (na wakacjach udało mi się jakoś po znajomości wkręcić na dwie imprezy). Zdarza się, że włóczę się godzinami po mieście bez celu. Kiedy już pójdę na studia, mam zamiar to wszystko zmienić. Moim głównym problemem obecnie jest prokrastynacja i uzależnienie od pornografii (w tym drugim jednak nie widzę problemu; jestem ateistą, tym bardziej jeżeli robię to w tajemnicy i nikomu przecież krzywdy przez to nie robię, ale wiem, że to niezdrowa postawa będąca skutkiem tego, co się działo ze mną w przeszłości). Kiedy mi się coś nie uda lub kiedy wykażę się zbyt małą asertywnością w kontaktach z innymi, karzę samego siebie kalecząc się po ręce. Ostatni zdarzyło mi się z całej siły bić samego siebie po twarzy ze złości do siebie i poczucia klęski, również pięściami. W przeszłości do niedawna przez nerwicę natręctw lub nagłe napady gniewu zdarzało mi się niszczyć przedmioty. Zniszczyłem 3 telefony: 2 w gimnazjum, 1 w liceum i jednego laptopa (którego co najmniej 3 razy zanosiłem do naprawy), bijąc z całej siły z pięści, rozbijałem o ścianę kubki i szklanki. Nowy komputer raz wylądował w naprawie, nowego telefonu o mały włos nie zepsułem, dopóki nie powiedziałem sobie stanowcze: DOŚĆ!!! Teraz już nie jestem taki głupi i nigdy nie zamierzam robić podobnych, okropnych rzeczy i od tamtej pory nerwica mi jakoś sama przeszła, ale wiem, że przecież dzieje się ze mną coś niedobrego. Obecnie przesiaduje zupełnie bezsensownie przemierzając Internet tam i z powrotem, zawsze dniami i nocami. Czasami udaję, że się uczę, siedząc do 2/3 w nocy zupełnie bezsensownie na Internecie lub grając w jakieś głupie gierki. Czuję złość do siebie i do innych.
Bardzo przepraszam was za tak długi tekst, ale chciałem ująć mój problem całościowo pomagając go wam lepiej zrozumieć z nadzieją, że ktoś go przynajmniej częściowo rozwiąże lub poradzi. Z góry dziękuję za pomoc.