02 Sie 2017, Śro 0:08, PID: 708448
Macie trochę tak, jak Rajesh z Big Bang Theory? Jesteście bardziej śmiali po alkoholu? Długo miałam problem z płcią przeciwną i choć najpierw najzwyczajniej się z tego serialu śmiałam, to w pewnym momencie się okazało, że to rzeczywiście działa. Nie tylko płeć przeciwna została okiełznana, ale także strach przed byciem w spotlighcie.
Tzn. do momentu, w którym włącza mi się kryzys egzystencjalny i dociera do mnie wszystko to, co do tej pory było represjonowane na rzecz codziennych obowiązków, hobby, muzyki, znajomych, rodziny...
Nie umiem jeszcze do końca poznać kiedy nadchodzi ten moment (to znaczy, ile alkoholu muszę wypić), ale to idzie fazami - najpierw piję dla zabicia niezręczności, odruchowo, podobnie do drapania się po nosie czy układania włosów. Następnie jest moment "spoko", gdzie mówię co myślę, robię co chcę i naprawdę mam w dup*e co myślą inni. Jedyna wada, to dość mocne ogłuszenie alkoholem, więc jeżeli mówią więcej niż 3 osoby naraz ciężko mi ogarnąć, co się dzieje. Ostatnia faza to właśnie kryzys, gdzie dostaję jakieś pieprzonej derealizacji i patrzę na tych wszystkich "bawiących się" ze mną ludzi z dystansu, jak przez szybę. Znikam z tej imprezy, choć nigdzie się nie ruszałam. Przypominają mi się wszystkie życiowe porażki i dobitnie czuję, jak bardzo nie pasuję do tu i teraz. Jak bardzo nigdy nie będę normalna. Nigdy nie będę częścią tej konformistycznej, naturalnej całości. Już nie mówiąc o potrzebie drugiego człowieka, która mi się włącza, a nie może zostać zaspokojona, ze względu na zbyt mały poziom zażyłości z uczestnikami spotkania. To jak machać kawałem mięsa przed wygłodniałym pitbullem. Zawsze mam wtedy ochotę uciec do zacisza i krzyczeć, płakać długo i żałośnie.
Nikt się nigdy nie zorientował.
Konkluzja = alkohol do pewnego momentu działa nawet terapeutycznie... Alkoholizm już mniej spoko....
Tzn. do momentu, w którym włącza mi się kryzys egzystencjalny i dociera do mnie wszystko to, co do tej pory było represjonowane na rzecz codziennych obowiązków, hobby, muzyki, znajomych, rodziny...
Nie umiem jeszcze do końca poznać kiedy nadchodzi ten moment (to znaczy, ile alkoholu muszę wypić), ale to idzie fazami - najpierw piję dla zabicia niezręczności, odruchowo, podobnie do drapania się po nosie czy układania włosów. Następnie jest moment "spoko", gdzie mówię co myślę, robię co chcę i naprawdę mam w dup*e co myślą inni. Jedyna wada, to dość mocne ogłuszenie alkoholem, więc jeżeli mówią więcej niż 3 osoby naraz ciężko mi ogarnąć, co się dzieje. Ostatnia faza to właśnie kryzys, gdzie dostaję jakieś pieprzonej derealizacji i patrzę na tych wszystkich "bawiących się" ze mną ludzi z dystansu, jak przez szybę. Znikam z tej imprezy, choć nigdzie się nie ruszałam. Przypominają mi się wszystkie życiowe porażki i dobitnie czuję, jak bardzo nie pasuję do tu i teraz. Jak bardzo nigdy nie będę normalna. Nigdy nie będę częścią tej konformistycznej, naturalnej całości. Już nie mówiąc o potrzebie drugiego człowieka, która mi się włącza, a nie może zostać zaspokojona, ze względu na zbyt mały poziom zażyłości z uczestnikami spotkania. To jak machać kawałem mięsa przed wygłodniałym pitbullem. Zawsze mam wtedy ochotę uciec do zacisza i krzyczeć, płakać długo i żałośnie.
Nikt się nigdy nie zorientował.
Konkluzja = alkohol do pewnego momentu działa nawet terapeutycznie... Alkoholizm już mniej spoko....