06 Sty 2009, Wto 2:51, PID: 107982
Funia, a może masz kogoś bliskiego, kto w miarę normalnie sobie żyje i z kim mogłabyś pospędzać trochę czasu, żeby nie być tak cały czas pozostawioną samą sobie?
Wydaje mi się, że taki kontakt z drugą osobą jest o wiele bardziej pożyteczny, niż izolowanie się, choćby nawet z własnym Ferrari.
Zawsze to do mnie dociera, kiedy spotykam się z moim przyjacielem ze szkoły; normalnie zawsze się izoluję od ludzi, zamulam, popadam w skrajne lenistwo i marnuję czas, przez co coraz bardziej czuję bezsens życia, ale kiedy spotykam się z nim od czasu do czasu, przestaję się tak skupiać na sobie i czuję jakiś naładowujący mnie dotyk normalności. Wiadomo, nie do pełna, ale zawsze coś. To naprawdę pomaga.
Nie wiem, może to już nie ten etap na takie rady... Sam chyba nigdy nie miałem depresji, co najwyżej dystymię, więc tak naprawdę mogę sobie tylko wyobrazić, co czujesz. Z drugiej strony wiem, co to znaczy nie mieć ochoty żyć, funkcjonować w tym wszystkim, tyle że w mniejszym stopniu, niż Ty.
Człowiek jest niestety skazany na swoje życie, bo wartość, jaką ono niesie, jest taka wielka przede wszystkim dla otaczających go, chcianych czy niechcianych, "bliższych czy dalszych" bliskich. Dopóki jest więc w nas to dobre uczucie troski o te osoby, trzeba się cieszyć, że nie jest jeszcze z nami tak źle i po prostu żyć. Nawet na tym minimalnym poziomie, bo następne szczeble to już niestety wyższa szkoła jazdy.
Nienawidzę tej prawdy, bo to znaczy, że człowiek jest kowalem własnego losu, a ja nie mam najmniejszej ochoty niczego kuć. Z drugiej jednak strony coś tam kuję, bo zmusza mnie do tego wspólny nam wszystkim wewnętrzny imperatyw.
W duchu mam nieśmiałą nadzieję, że Ty, ja i wszyscy podobni kiedyś się rozkręcimy, stawką jest w końcu nasze szczęście.
Wydaje mi się, że taki kontakt z drugą osobą jest o wiele bardziej pożyteczny, niż izolowanie się, choćby nawet z własnym Ferrari.
Zawsze to do mnie dociera, kiedy spotykam się z moim przyjacielem ze szkoły; normalnie zawsze się izoluję od ludzi, zamulam, popadam w skrajne lenistwo i marnuję czas, przez co coraz bardziej czuję bezsens życia, ale kiedy spotykam się z nim od czasu do czasu, przestaję się tak skupiać na sobie i czuję jakiś naładowujący mnie dotyk normalności. Wiadomo, nie do pełna, ale zawsze coś. To naprawdę pomaga.
Nie wiem, może to już nie ten etap na takie rady... Sam chyba nigdy nie miałem depresji, co najwyżej dystymię, więc tak naprawdę mogę sobie tylko wyobrazić, co czujesz. Z drugiej strony wiem, co to znaczy nie mieć ochoty żyć, funkcjonować w tym wszystkim, tyle że w mniejszym stopniu, niż Ty.
Człowiek jest niestety skazany na swoje życie, bo wartość, jaką ono niesie, jest taka wielka przede wszystkim dla otaczających go, chcianych czy niechcianych, "bliższych czy dalszych" bliskich. Dopóki jest więc w nas to dobre uczucie troski o te osoby, trzeba się cieszyć, że nie jest jeszcze z nami tak źle i po prostu żyć. Nawet na tym minimalnym poziomie, bo następne szczeble to już niestety wyższa szkoła jazdy.
Nienawidzę tej prawdy, bo to znaczy, że człowiek jest kowalem własnego losu, a ja nie mam najmniejszej ochoty niczego kuć. Z drugiej jednak strony coś tam kuję, bo zmusza mnie do tego wspólny nam wszystkim wewnętrzny imperatyw.
W duchu mam nieśmiałą nadzieję, że Ty, ja i wszyscy podobni kiedyś się rozkręcimy, stawką jest w końcu nasze szczęście.