06 Lis 2015, Pią 0:45, PID: 485190
Odkopuję i dziwię się, że wątek na temat tak bardzo pomocnej terapii umarł niemalże...Trudno się zmotywować, bo 30 minut codziennie przez 20 tygodni robi się cieżką powinnością, lecz chyba każdy fobik powinien do Richardsa podejść. Mam wrażenie, że tylko leki lub terapia tego typu naprawdę działa.
Mogłabym opisać tu całą swoją historię z fobią, lecz skupię nie na głównych punktach - mam 33 lata, jestem kobietą, mam męża i dwójkę najfajniejszych dzieci na świecie i pracuję. O zgrozo w dużej korporacji, gdzie jestem na dość dobrym stanowisku (przez chwilę byłam na menedżerskim). I choć moja fobia nie jest bardzo poważna - bo lubię rozmawiać z ludźmi, mam łatwość nawiązywania kontaktów, ogólnie dużo gadam - to mam swój mroczny sekrecik. Prezentacji publicznych i spotkań boję się bardziej niż spotkania live z niedżwiedziem czy lwem! I teraz wyobraźćie sobie, że w takiej firmie spotkań jest sporo, oczekuje się ode mnie bycia zaangażowaną, a ja na spotkaniach, gdzie jest więcej niż np 3 osoby - kulę się w sobie i mam atak paniki za atakiem...no masakra. I najbardziej boli mnie, że merytorycznie przecież WIEM, mogłabym się wypowaidać - ale emocje robią ze mnie rozedrganą meduzę. Tak, czuję się wtedy dziecko, które boi się powiedzieć wierszyka w przedszkolu...Czasem tracę grunt też, gdy rozmawiam z kimś, kto mi imponuje, onieśmiela lub jest autorytetem. Miałam takiego szefa - wyobrażacie sobie drżący głos, ściśnięte gardło i rumienienie się przy zwykłej rozmowie? Poza tym podobał mi się, więc już w ogóle
Męka za życia, zresztą sami wiecie...
A zaczęło się 10 lat temu. Rozpoczęło się lękiem, gdy siedziałam w kuchni. Nie wiadomo skąd, tak po prostu przyszedł. I został przez kolejne 2 miesiące, które spędziłam w domu, myśląc, że umieram - lęku nie miałam TYLKO wtedy, gdy spałam! Ale się zaparłam i po wakacjach wróciłam na studia (nie wiem jak) i taki uogólniony lęk zaczął mijać powoli. Ale byłam nieszczęśliwa, smutna, bo on był w tle, a na pierwszy plan wyszła depresja chyba...Piszę "chyba", bo byłam wtedy jeszcze taką perfekcjonistką, że pójście do psychiatry i terapię uważałam za objaw słabości (o mamo...). Funkcjonowałam JAKOŚ. W sensie uczyłam się, ogarniałam rzeczywistość, miałam znajomych, chodziłam na imprezy, ale byłam cały czas w lęku...No i nadszedł dzień, kiedy wyszłam robić prezentację przed grupą (tak jak milion razy wcześniej i nawet to lubiłam!) i na środku złapał mnie atak paniki jak stąd do Zimbabwe...Powiedziałam, że nie mogę powiedzieć prezentacji, bo nie jestem przygotowana. Potem uciekłam raz jeszcze. Powiedziałam za 3-cim razem, ale od tamtej pory prezentacja = koszmar. Atak paaniki na samą myśl.
Nie chcę uciekać, nie chcę godzić się na mniej ("spokojna" praca w urzędzie czy coś), bo miałabym non stop poczucie porażki i straty.
Przez wiele lat chodziłam na terapię poznawczą, co tydzień spotykałam się z przesympatyczną Panią, która głównie słuchała (była bardzo empatyczna i zaangażowana, lubiłam ją), wydałam tysiące złotych, a nie posunęłam się ani o kilka centymentrów do przodu jeśli chodzi o moją FS. To znaczy - odkryłam źródło, wygadałam się, spojrzałam krytycznie na rodziców (ale realistycznie), wybaczyłam im - to było ważne pewnie w moim samorozwoju, lecz nie miało wpływu na to, że gdy mam wyjść przed lud - dostaję ataku paniki. Potem więc poszłam na terapię grupową na Dolną w W-wie, 3 miesiące dzień w dzień (byłam na końcówce macierzyńskiego z pierwszym dzieckiem). I jedynym plusem było poznanie ludzi "takich jak ja", lecz fobia jak była, tak jest.
Poddałam się więc i wybrałam unikanie publicznych sytuacji. Nie mam problemu, by iść do sklepu, na dwór, chodzić, rozmawiać z ludźmi. Ale tylko moment, gdy jest się w centrum uwagi większej liczby osób i FS zaczyna hulać!
Teraz siedzę z dzieckiem na przedłużonym macierzyńskim i postanowiłam wykorzystać ten czas, by wziąć się za siebie i swoje lęki. Zaczęłam więc Richardsa (od 3 tygodni, ale jestem w sumie na początku 2-go tygodnia, bo nie jestem w stanie robić terapii codziennie, więc robię w swoim tempie, ale się nie poddaję). I stwierdzam, że terapia jest genialna. Nie jest żadnym szarlataństwem - ona działa typowo behawioralnie (programowanie swojego myślenia, walczenie z negatywnymi myślami) i daje konkretne techniki. Postanowiłam, że zanim wrócę do pracy (wrzesień'16) - muszę ją zrobić na bank. Dokładnie. Za każdym razem więc notuję, czytam notatki w slow-talk, mam karteczki z "coping statements" na lustrze w garderobie...
Przydługi wstęp, ja wiem!
Ale to mój pierwszy post więc chciałam pokazać co i jak
A teraz pytania do osób, które są bardziej zaawansowane w terapii:
1. Jak to jest z wyłapywaniem ANTsów? Mój problem polega na tym, że ja w ciągu dnia nie mam negatywnych myśli, nie uważam, że jestem beznadziejna i że cośmi nie wyjdzie. Nie pogrążam się, staram się nie myśleć o tym. Problemem są momenty, gdy mam powiedzieć coś publicznie lub pogadać z osobą, która jest z jakiegoś powodu dla mnie "ważna" (autorytet, zależność służbowa - szef, facet, który mi się podoba, osoba bardzo pewna siebie etc.) - dopiero wtedy czuję lęk i niepokój...Więc moje wyłapywanie ANTsów leży i kwiczy, bo mam wrażenie, że naprawdę nie mam czego łapać...Owszem, w sytuacji zdenerwowania przed jakimś spotkaniem powtarzałam sobie "coping statements", lecz tylko wtedy mam w ogóle szanse na to...A że mało mam teraz stresujących publicznie sytuacji - mam mało okazji...Sama nie wiem czy ja je mam i nie widzę, czy może być tak jak piszę...? Jak Wy łapiecie ANTsy, jakie to momenty?
2. Ktoś kiedyś rzucił tu świetny pomysł, ale nie dostał nawet odpowiedxi Czy ktoś nie chciałby robić terapii razem? Samemu trudno się zmotywować, a razem jest ten przymus i presja. Mi by to się przydało - czy ktoś jest chętny?
Pozdrawiam Was!
M.
Mogłabym opisać tu całą swoją historię z fobią, lecz skupię nie na głównych punktach - mam 33 lata, jestem kobietą, mam męża i dwójkę najfajniejszych dzieci na świecie i pracuję. O zgrozo w dużej korporacji, gdzie jestem na dość dobrym stanowisku (przez chwilę byłam na menedżerskim). I choć moja fobia nie jest bardzo poważna - bo lubię rozmawiać z ludźmi, mam łatwość nawiązywania kontaktów, ogólnie dużo gadam - to mam swój mroczny sekrecik. Prezentacji publicznych i spotkań boję się bardziej niż spotkania live z niedżwiedziem czy lwem! I teraz wyobraźćie sobie, że w takiej firmie spotkań jest sporo, oczekuje się ode mnie bycia zaangażowaną, a ja na spotkaniach, gdzie jest więcej niż np 3 osoby - kulę się w sobie i mam atak paniki za atakiem...no masakra. I najbardziej boli mnie, że merytorycznie przecież WIEM, mogłabym się wypowaidać - ale emocje robią ze mnie rozedrganą meduzę. Tak, czuję się wtedy dziecko, które boi się powiedzieć wierszyka w przedszkolu...Czasem tracę grunt też, gdy rozmawiam z kimś, kto mi imponuje, onieśmiela lub jest autorytetem. Miałam takiego szefa - wyobrażacie sobie drżący głos, ściśnięte gardło i rumienienie się przy zwykłej rozmowie? Poza tym podobał mi się, więc już w ogóle
Męka za życia, zresztą sami wiecie...
A zaczęło się 10 lat temu. Rozpoczęło się lękiem, gdy siedziałam w kuchni. Nie wiadomo skąd, tak po prostu przyszedł. I został przez kolejne 2 miesiące, które spędziłam w domu, myśląc, że umieram - lęku nie miałam TYLKO wtedy, gdy spałam! Ale się zaparłam i po wakacjach wróciłam na studia (nie wiem jak) i taki uogólniony lęk zaczął mijać powoli. Ale byłam nieszczęśliwa, smutna, bo on był w tle, a na pierwszy plan wyszła depresja chyba...Piszę "chyba", bo byłam wtedy jeszcze taką perfekcjonistką, że pójście do psychiatry i terapię uważałam za objaw słabości (o mamo...). Funkcjonowałam JAKOŚ. W sensie uczyłam się, ogarniałam rzeczywistość, miałam znajomych, chodziłam na imprezy, ale byłam cały czas w lęku...No i nadszedł dzień, kiedy wyszłam robić prezentację przed grupą (tak jak milion razy wcześniej i nawet to lubiłam!) i na środku złapał mnie atak paniki jak stąd do Zimbabwe...Powiedziałam, że nie mogę powiedzieć prezentacji, bo nie jestem przygotowana. Potem uciekłam raz jeszcze. Powiedziałam za 3-cim razem, ale od tamtej pory prezentacja = koszmar. Atak paaniki na samą myśl.
Nie chcę uciekać, nie chcę godzić się na mniej ("spokojna" praca w urzędzie czy coś), bo miałabym non stop poczucie porażki i straty.
Przez wiele lat chodziłam na terapię poznawczą, co tydzień spotykałam się z przesympatyczną Panią, która głównie słuchała (była bardzo empatyczna i zaangażowana, lubiłam ją), wydałam tysiące złotych, a nie posunęłam się ani o kilka centymentrów do przodu jeśli chodzi o moją FS. To znaczy - odkryłam źródło, wygadałam się, spojrzałam krytycznie na rodziców (ale realistycznie), wybaczyłam im - to było ważne pewnie w moim samorozwoju, lecz nie miało wpływu na to, że gdy mam wyjść przed lud - dostaję ataku paniki. Potem więc poszłam na terapię grupową na Dolną w W-wie, 3 miesiące dzień w dzień (byłam na końcówce macierzyńskiego z pierwszym dzieckiem). I jedynym plusem było poznanie ludzi "takich jak ja", lecz fobia jak była, tak jest.
Poddałam się więc i wybrałam unikanie publicznych sytuacji. Nie mam problemu, by iść do sklepu, na dwór, chodzić, rozmawiać z ludźmi. Ale tylko moment, gdy jest się w centrum uwagi większej liczby osób i FS zaczyna hulać!
Teraz siedzę z dzieckiem na przedłużonym macierzyńskim i postanowiłam wykorzystać ten czas, by wziąć się za siebie i swoje lęki. Zaczęłam więc Richardsa (od 3 tygodni, ale jestem w sumie na początku 2-go tygodnia, bo nie jestem w stanie robić terapii codziennie, więc robię w swoim tempie, ale się nie poddaję). I stwierdzam, że terapia jest genialna. Nie jest żadnym szarlataństwem - ona działa typowo behawioralnie (programowanie swojego myślenia, walczenie z negatywnymi myślami) i daje konkretne techniki. Postanowiłam, że zanim wrócę do pracy (wrzesień'16) - muszę ją zrobić na bank. Dokładnie. Za każdym razem więc notuję, czytam notatki w slow-talk, mam karteczki z "coping statements" na lustrze w garderobie...
Przydługi wstęp, ja wiem!
Ale to mój pierwszy post więc chciałam pokazać co i jak
A teraz pytania do osób, które są bardziej zaawansowane w terapii:
1. Jak to jest z wyłapywaniem ANTsów? Mój problem polega na tym, że ja w ciągu dnia nie mam negatywnych myśli, nie uważam, że jestem beznadziejna i że cośmi nie wyjdzie. Nie pogrążam się, staram się nie myśleć o tym. Problemem są momenty, gdy mam powiedzieć coś publicznie lub pogadać z osobą, która jest z jakiegoś powodu dla mnie "ważna" (autorytet, zależność służbowa - szef, facet, który mi się podoba, osoba bardzo pewna siebie etc.) - dopiero wtedy czuję lęk i niepokój...Więc moje wyłapywanie ANTsów leży i kwiczy, bo mam wrażenie, że naprawdę nie mam czego łapać...Owszem, w sytuacji zdenerwowania przed jakimś spotkaniem powtarzałam sobie "coping statements", lecz tylko wtedy mam w ogóle szanse na to...A że mało mam teraz stresujących publicznie sytuacji - mam mało okazji...Sama nie wiem czy ja je mam i nie widzę, czy może być tak jak piszę...? Jak Wy łapiecie ANTsy, jakie to momenty?
2. Ktoś kiedyś rzucił tu świetny pomysł, ale nie dostał nawet odpowiedxi Czy ktoś nie chciałby robić terapii razem? Samemu trudno się zmotywować, a razem jest ten przymus i presja. Mi by to się przydało - czy ktoś jest chętny?
Pozdrawiam Was!
M.