05 Paź 2021, Wto 12:22, PID: 849134
Czy jesteś teraz pod opieką psychiatry/psychoterapeuty?
Ja sama miałam nieco podobną sytuację, tyle że mój życiowy impas trwał kilka miesięcy. Też rzuciłam studia, też siedziałam na utrzymaniu rodziców i właściwie nic ze sobą nie robiłam. Życie to było coś, co się przydarzało innym. Też zakończyłam relację romantyczną i to w mocno traumatycznych okolicznościach. Tamten chłopak między innymi mówił mi, że byłam pasożytem. Nie działało to na mnie motywująco.
Teraz jestem w miarę ogarniętym ziemniakiem i generalnie jestem zadowolona z kształtu mojego żyćka.
W pierwszej kolejności pomogły mi psychiatra i terapeutka. Leki pozwoliły mi ogarnąć napady panicznego lęku związanego z tym, że zniszczyłam sobie życie i rację mieli ludzie, którzy mi powtarzali, że jestem g*wnem.
A potem - praca, praca, praca. Poszłam znowu na studia i wprawdzie nie wykorzystałam ich tak dobrze jak mogłam, to jednak nie zmarnowałam całkiem tego czasu. Póki byłam studentką znalazłam sobie staż i za wielki sukces uważam to, że nie zwolniłam się po tygodniu
Poza pomocą z zewnątrz, niezwykle ważna była dla mnie motywacja wewnętrzna - miałam marzenie dotyczące swojego życia, które w skrócie polegało na tym, że chciałam się po prostu usamodzielnić. To był mój cel końcowy, a po drodze wyznaczałam i osiągałam (albo i nie) mniejsze cele - wszystko pomału, we własnym tempie, byle tylko wykazywać jakąś aktywność życiową. Myślę, że gdyby nie ten ogólny kierunek, pewnie nadal kręciłabym się w miejscu, nie wiedząc jak zacząć.
Może również masz jakąś wizję swojego życia, do której chciałabyś dążyć i która mogłaby stanowić podstawową motywację do zmian?
"Praca nad sobą" ma niestety to do siebie, że łatwo się o niej pisze, ale znacznie trudniej się ją wykonuje. Potrzeba bardzo dużo samozaparcia i samodyscypliny. No i sporo przełamywania się, co nie jest ani łatwe, ani przyjemne.
Tutaj przydaje się konstruktywne wsparcie (którego ja akurat nie nie miałam, kiedy musiałam zrezygnować z terapii) - ktoś, kto rozumie specyfikę fobii i związane z nią problemy, ale przy tym nie zagłaska nas na śmierć (np. moja matka pewnie do dziś by mnie nie wywaliła do pracy, gdybym sama nie postanowiła się ogarnąć).
Inna rzecz, która mi jeszcze przyszła do głowy - równie nieprzyjemna - wzięcie za siebie odpowiedzialności. Przyznanie się przed sobą, że nie odpowiadają już za nas rodzice i rzeczy, które oni sknocili, musimy (możemy) naprawić my sami.
Ja sama miałam nieco podobną sytuację, tyle że mój życiowy impas trwał kilka miesięcy. Też rzuciłam studia, też siedziałam na utrzymaniu rodziców i właściwie nic ze sobą nie robiłam. Życie to było coś, co się przydarzało innym. Też zakończyłam relację romantyczną i to w mocno traumatycznych okolicznościach. Tamten chłopak między innymi mówił mi, że byłam pasożytem. Nie działało to na mnie motywująco.
Teraz jestem w miarę ogarniętym ziemniakiem i generalnie jestem zadowolona z kształtu mojego żyćka.
W pierwszej kolejności pomogły mi psychiatra i terapeutka. Leki pozwoliły mi ogarnąć napady panicznego lęku związanego z tym, że zniszczyłam sobie życie i rację mieli ludzie, którzy mi powtarzali, że jestem g*wnem.
A potem - praca, praca, praca. Poszłam znowu na studia i wprawdzie nie wykorzystałam ich tak dobrze jak mogłam, to jednak nie zmarnowałam całkiem tego czasu. Póki byłam studentką znalazłam sobie staż i za wielki sukces uważam to, że nie zwolniłam się po tygodniu
Poza pomocą z zewnątrz, niezwykle ważna była dla mnie motywacja wewnętrzna - miałam marzenie dotyczące swojego życia, które w skrócie polegało na tym, że chciałam się po prostu usamodzielnić. To był mój cel końcowy, a po drodze wyznaczałam i osiągałam (albo i nie) mniejsze cele - wszystko pomału, we własnym tempie, byle tylko wykazywać jakąś aktywność życiową. Myślę, że gdyby nie ten ogólny kierunek, pewnie nadal kręciłabym się w miejscu, nie wiedząc jak zacząć.
Może również masz jakąś wizję swojego życia, do której chciałabyś dążyć i która mogłaby stanowić podstawową motywację do zmian?
"Praca nad sobą" ma niestety to do siebie, że łatwo się o niej pisze, ale znacznie trudniej się ją wykonuje. Potrzeba bardzo dużo samozaparcia i samodyscypliny. No i sporo przełamywania się, co nie jest ani łatwe, ani przyjemne.
Tutaj przydaje się konstruktywne wsparcie (którego ja akurat nie nie miałam, kiedy musiałam zrezygnować z terapii) - ktoś, kto rozumie specyfikę fobii i związane z nią problemy, ale przy tym nie zagłaska nas na śmierć (np. moja matka pewnie do dziś by mnie nie wywaliła do pracy, gdybym sama nie postanowiła się ogarnąć).
Inna rzecz, która mi jeszcze przyszła do głowy - równie nieprzyjemna - wzięcie za siebie odpowiedzialności. Przyznanie się przed sobą, że nie odpowiadają już za nas rodzice i rzeczy, które oni sknocili, musimy (możemy) naprawić my sami.