12 Lis 2021, Pią 23:39, PID: 850167
Wszyscy piszą więc napiszę i ja.
Byłem niedawno na dwóch weselach, z których nie mogłem się już wykręcić. Już ze dwa miesiące wcześniej zaczęły mnie dopadać różne lęki i stres, dodatkowo potęgowane tym, że miała być na nich obecna cała dalsza rodzina, z którą nie widziałem się od dobrych kilku lat. Samo pojawienie się na takim weselu bez pary mówiło już w zasadzie wszystko o mojej obecnej sytuacji życiowej. Plan działania jakiś tam powstał, ale jednak zaproszenie na wesele dziewczyny to coś, co jednak mnie ciągle przerasta (trzeba jeszcze jakieś znać). Wobec kompletnego braku pomysłu postanowiłem, że wezmę wszystko na klatę, przygotowany na totalną kompromitację, następujące po nim załamanie nerwowe i przewlekłą depresję. Tak. Tak w moim przypadku wygląda tzw. "wesele".
Na pierwszym weselu obrałem tradycyjnie strategię unikająco-partyzancką. Było dokładnie tak jak się spodziewałem, tzn poznawanie masy obcych mi ludzi, przed którymi musiałem udawać normalnego (na tyle, na ile to możliwe), dziwne spojrzenia starych ciotek, wyrywanie do tańca na siłę i dziwienie się, dlaczego nie tańczę i się nie bawię, dlaczego nie piję i do tego jak zwykle zbyt głośna muzyka, od której zacząłem dostawać już powoli nerwicy. Coraz gorzej szło mi ukrywanie zmęczenia i udawanie stabilnego stanu psychicznego. Ostatecznie jakoś tam przetrwałem, ale wiedziałem, że jeżeli czegoś nie wymyślę, to na drugim weselu może być jeszcze gorzej. Musiałem zmienić taktykę.
Drugie wesele. Okazało się, że oprócz mnie jest jeszcze jedna samotna osoba, dziewczyna, z którą to niby miałem się bawić - nieprzypadkowo siedziała naprzeciwko mnie. Bez komentarza. Zrezygnowany sięgnąłem po ostatnią deskę ratunku i w zasadzie jedyną rzecz jaka przyszła mi do głowy. Spojrzałem na stojący na stole napełniony kieliszek. Wypiłem jeden, drugi, następny, a później to już sam zacząłem polewać. Wiedziałem oczywiście jak to się skończy. W kilka godzin wypiłem więcej alkoholu niż przez ostatnie 10 lat. Nie liczyłem też, że w ten sposób zamienię się w duszę towarzystwa, tym bardziej, ze nawet alkohol nie jest w stanie mnie doprowadzić do takiego stanu, żeby wyłączyć samokontrolę wynikającą z fobii. Perspektywa wyniesienia mnie nieprzytomnego z imprezy przez osoby trzecie była po prostu lepsza niż męczenie się przez całą noc. W sumie nawet porzyganie się i zgon przed wszystkimi wydawało mi się bardziej taktowne niż ewentualna samodzielna ewakuacja.
Efekt był o dziwo lepszy niż się spodziewałem. Zaczęło do mnie docierać na tyle mało bodźców z zewnątrz, że sam poszedłem w końcu na parkiet, zacząłem tańczyć i nie przejmowałem się zupełnie jak to wygląda z boku. Zauważyłem nawet w pewnym momencie, że tańczę wcale nie gorzej niż (normalna) reszta towarzystwa. Potem widząc to wszystko kilka osób nawet zaprosiło mnie do tańca(!) Czy podobała im się zabawa ze mną, czy chciały się tylko ze mnie ponabijać - tego nie wiem i nie chcę wiedzieć. W każdym razie czas zaczął dla mnie lecieć jakoś tak szybciej i bawiłem się świetnie. Był nawet taki moment, w którym chyba dane mi było doświadczyć na własnej skórze, jak czują się na takich imprezach normalne osoby - po prostu znakomicie. Jedzą, piją, bawią się, śmieją się i niczym się nie przejmują.
Rekonwalescencja po wszystkim była cholernie ciężka i trwała tak ze dwa dni, ale BYŁO WARTO. Osobiście nie widzę obecnie dla mnie innej metody na wesele - muszę się najzwyczajniej w świecie porządnie schlać. Na następnym weselu zrobię identycznie .
Byłem niedawno na dwóch weselach, z których nie mogłem się już wykręcić. Już ze dwa miesiące wcześniej zaczęły mnie dopadać różne lęki i stres, dodatkowo potęgowane tym, że miała być na nich obecna cała dalsza rodzina, z którą nie widziałem się od dobrych kilku lat. Samo pojawienie się na takim weselu bez pary mówiło już w zasadzie wszystko o mojej obecnej sytuacji życiowej. Plan działania jakiś tam powstał, ale jednak zaproszenie na wesele dziewczyny to coś, co jednak mnie ciągle przerasta (trzeba jeszcze jakieś znać). Wobec kompletnego braku pomysłu postanowiłem, że wezmę wszystko na klatę, przygotowany na totalną kompromitację, następujące po nim załamanie nerwowe i przewlekłą depresję. Tak. Tak w moim przypadku wygląda tzw. "wesele".
Na pierwszym weselu obrałem tradycyjnie strategię unikająco-partyzancką. Było dokładnie tak jak się spodziewałem, tzn poznawanie masy obcych mi ludzi, przed którymi musiałem udawać normalnego (na tyle, na ile to możliwe), dziwne spojrzenia starych ciotek, wyrywanie do tańca na siłę i dziwienie się, dlaczego nie tańczę i się nie bawię, dlaczego nie piję i do tego jak zwykle zbyt głośna muzyka, od której zacząłem dostawać już powoli nerwicy. Coraz gorzej szło mi ukrywanie zmęczenia i udawanie stabilnego stanu psychicznego. Ostatecznie jakoś tam przetrwałem, ale wiedziałem, że jeżeli czegoś nie wymyślę, to na drugim weselu może być jeszcze gorzej. Musiałem zmienić taktykę.
Drugie wesele. Okazało się, że oprócz mnie jest jeszcze jedna samotna osoba, dziewczyna, z którą to niby miałem się bawić - nieprzypadkowo siedziała naprzeciwko mnie. Bez komentarza. Zrezygnowany sięgnąłem po ostatnią deskę ratunku i w zasadzie jedyną rzecz jaka przyszła mi do głowy. Spojrzałem na stojący na stole napełniony kieliszek. Wypiłem jeden, drugi, następny, a później to już sam zacząłem polewać. Wiedziałem oczywiście jak to się skończy. W kilka godzin wypiłem więcej alkoholu niż przez ostatnie 10 lat. Nie liczyłem też, że w ten sposób zamienię się w duszę towarzystwa, tym bardziej, ze nawet alkohol nie jest w stanie mnie doprowadzić do takiego stanu, żeby wyłączyć samokontrolę wynikającą z fobii. Perspektywa wyniesienia mnie nieprzytomnego z imprezy przez osoby trzecie była po prostu lepsza niż męczenie się przez całą noc. W sumie nawet porzyganie się i zgon przed wszystkimi wydawało mi się bardziej taktowne niż ewentualna samodzielna ewakuacja.
Efekt był o dziwo lepszy niż się spodziewałem. Zaczęło do mnie docierać na tyle mało bodźców z zewnątrz, że sam poszedłem w końcu na parkiet, zacząłem tańczyć i nie przejmowałem się zupełnie jak to wygląda z boku. Zauważyłem nawet w pewnym momencie, że tańczę wcale nie gorzej niż (normalna) reszta towarzystwa. Potem widząc to wszystko kilka osób nawet zaprosiło mnie do tańca(!) Czy podobała im się zabawa ze mną, czy chciały się tylko ze mnie ponabijać - tego nie wiem i nie chcę wiedzieć. W każdym razie czas zaczął dla mnie lecieć jakoś tak szybciej i bawiłem się świetnie. Był nawet taki moment, w którym chyba dane mi było doświadczyć na własnej skórze, jak czują się na takich imprezach normalne osoby - po prostu znakomicie. Jedzą, piją, bawią się, śmieją się i niczym się nie przejmują.
Rekonwalescencja po wszystkim była cholernie ciężka i trwała tak ze dwa dni, ale BYŁO WARTO. Osobiście nie widzę obecnie dla mnie innej metody na wesele - muszę się najzwyczajniej w świecie porządnie schlać. Na następnym weselu zrobię identycznie .