25 Wrz 2015, Pią 7:58, PID: 474436
Kolejna filologia, dzienne. Na filologiach jest dużo mówienia, przekonałem się o tym będąc na poprzednich latach i dawniej też się stresowałem, ale dłuższymi wypowiedziami. Gdy trzeba było po prostu coś przeczytać, jakieś zdanie czy przykład, to było w miarę ok. Choć też zawsze odliczałem osoby i patrzyłem, kiedy będzie moja kolej, żeby się przygotować przed odpowiedzią. To było stresujące, ale dawałem sobie z tym radę. Z referatami i indywidualnymi rozmowami z wykładowcami, tak jak pisałaś, to bywa różnie. Raz, gdy jeden rozdawał referaty do napisania w grupach 3-4 osobowych i gdy poprosiłem go indywidualnie, czy mógłbym napisać taki referat sam, to powiedział że absolutnie nie, bo to praca grupowa i takie jest założenie tego referatu, że pracuje się w grupie. Natomiast na innych zajęciach, ćwiczeniach, gdzie zaliczenie było za między innymi obowiązkową aktywność, gdy powiedziałem wykładowczyni, że stresuję się wypowiedzią na forum grupy, powiedziała żebym w takim razie siadał w pierwszym rzędzie, to będzie mi łatwiej przełamać nieśmiałość. I na następnych zajęciach, gdy zadała jakieś pytanie zawołała moim imieniem do jakiegoś chłopaka, bo myślała, że to ten ja z poprzednich zajęć. On zaprzeczył, ja się niemal nie schowałem pod ławkę ze stresu i pytanie jakoś tam się rozmyło, ale było niezręcznie, a ona postąpiła nie fair, bo ja jej mówię szczerze co mnie boli, a ona mnie wyciąga za uszy przy następnej okazji, bo myśli że to coś pomoże...
Obecny problem polega na tym, co czuję teraz. A czuję, jakbym nie miał po prostu siły zaczynać tego wszystkiego po raz kolejny Nie mam siły ani ochoty witać się z osobamii w grupie, na siłę uśmiechać i starać się wypaść dobrze przed wszystkimi, przed wykładowcami... Dawniej byłem w stanie w miarę swobodnie rozmawiać, gdy byłem na "neutralnym gruncie", czyli nie w szkole czy pracy, teraz mam wrażenie jakbym, nie wiem, stracił tę umiejętność. Nawet z sąsiadem nie jestem w stanie normalnie zamienić kilku słów, tylko zawsze wychodzi tak jakoś dziwnie, niezręcznie... Tak, jakby stresowali się na mój widok, bo może czują, że i ja się przy nich stresuję? I właśnie ten brak swobodnych relacji tym bardziej nie pomaga mi w utrzymaniu poczucia, że wszystko jest ze mną w porządku
Przez moją ostatnią pracę tak się zamknąłem. Bo pracowałem w cukierni, która zaczynała podupadać. Szef się przestał nią interesować, klient przychodził raz na godzinę, a ja z tego powodu wariowałem Teraz od trzech miesięcy siedzę w domu, przez pierwszy miesiąc nie byłem w stanie w ogóle zabrać się do szukania pracy, bo miałem dosyć ludzi. Później zacząłem niby przeglądać oferty, ale bez większych rezultatów, aż do dzisiaj... Stąd wypłynął ten pomysł ze studiami, że jak nie uda się z pracą, to wrócę na studia, "żeby coś robić"... Ale teraz czuję, że to nie ma sensu, bo boję się ludzi, zamknąłem się na nich, poczułem taką niechęć, blokadę...
No właśnie, nie lubię ich. Czuję się nimi zawiedziony, nie mam ochoty podejmować z nimi żadnych bliższych relacji. I to pewnie potęguje też moją niechęć do studiów To plus stres z nimi związany stanowią już chyba jakąś mieszankę wybuchową... Bo nie da się chyba radzić sobie na studiach czując strach i brak przekonania, a zyskiwać znajomych czując zniechęcenie i obojętność
Dzięki w ogóle za odpowiedź! To, co napisałaś ma sens, tylko że nie wiem, czy sprawdziłoby się w moim przypadku. Jest on trochę zagmatwany, a jeszcze ja sam czuję te moje 28 lat na karku, brak solidnego wykształcenia i presję z tym związaną, co nie ułatwia mi sytuacji
Obecny problem polega na tym, co czuję teraz. A czuję, jakbym nie miał po prostu siły zaczynać tego wszystkiego po raz kolejny Nie mam siły ani ochoty witać się z osobamii w grupie, na siłę uśmiechać i starać się wypaść dobrze przed wszystkimi, przed wykładowcami... Dawniej byłem w stanie w miarę swobodnie rozmawiać, gdy byłem na "neutralnym gruncie", czyli nie w szkole czy pracy, teraz mam wrażenie jakbym, nie wiem, stracił tę umiejętność. Nawet z sąsiadem nie jestem w stanie normalnie zamienić kilku słów, tylko zawsze wychodzi tak jakoś dziwnie, niezręcznie... Tak, jakby stresowali się na mój widok, bo może czują, że i ja się przy nich stresuję? I właśnie ten brak swobodnych relacji tym bardziej nie pomaga mi w utrzymaniu poczucia, że wszystko jest ze mną w porządku
Przez moją ostatnią pracę tak się zamknąłem. Bo pracowałem w cukierni, która zaczynała podupadać. Szef się przestał nią interesować, klient przychodził raz na godzinę, a ja z tego powodu wariowałem Teraz od trzech miesięcy siedzę w domu, przez pierwszy miesiąc nie byłem w stanie w ogóle zabrać się do szukania pracy, bo miałem dosyć ludzi. Później zacząłem niby przeglądać oferty, ale bez większych rezultatów, aż do dzisiaj... Stąd wypłynął ten pomysł ze studiami, że jak nie uda się z pracą, to wrócę na studia, "żeby coś robić"... Ale teraz czuję, że to nie ma sensu, bo boję się ludzi, zamknąłem się na nich, poczułem taką niechęć, blokadę...
No właśnie, nie lubię ich. Czuję się nimi zawiedziony, nie mam ochoty podejmować z nimi żadnych bliższych relacji. I to pewnie potęguje też moją niechęć do studiów To plus stres z nimi związany stanowią już chyba jakąś mieszankę wybuchową... Bo nie da się chyba radzić sobie na studiach czując strach i brak przekonania, a zyskiwać znajomych czując zniechęcenie i obojętność
Dzięki w ogóle za odpowiedź! To, co napisałaś ma sens, tylko że nie wiem, czy sprawdziłoby się w moim przypadku. Jest on trochę zagmatwany, a jeszcze ja sam czuję te moje 28 lat na karku, brak solidnego wykształcenia i presję z tym związaną, co nie ułatwia mi sytuacji