27 Wrz 2014, Sob 0:50, PID: 413346
Nie wiem za bardzo od czego zacząć mój wywód... Dziś wieczorem poczułam chęć powiedzenia lub napisania komukolwiek o tym jak się czuję, a forumowa anonimowość sprzyja temu aby się otworzyć. Bardzo rzadko udzielam się w internecie, nawet takie kontakty społeczne są dla mnie trudne, ale być może uda mi się chociaż uporządkować swoje myśli tym postem. Albo może w toku dyskusji dowiem się czegoś o sobie lub o zjawiskach, które są tematem tego forum. W każdym razie nie zaszkodzi mi spróbować...
Ciężko jest mi stwierdzić co mi właściwie dolega. W czasach licealnych miałam ogromny kryzys, byłam pod opieką psychiatry (po kilku latach katorgi podziękowałam mu za współpracę), chodziłam do różnych psychologów, przypisywano mi dużo różnych leków, nigdy jednak nie usłyszałam jasnej diagnozy. Miałam stany depresyjne, myśli samobójcze, zdarzały mi się samookaleczenia i próby odbierania sobie życia. Chyba można powiedzieć, że miałam też fobię społeczną, z nikim się wtedy nie spotykałam, z nikim nie rozmawiałam, z domu wychodziłam właściwie tylko gdy musiałam czyli do szkoły (a nawet to robiłam rzadko). Być może moje stany są również związane z tym, że jestem DDA, choć do końca nie wiem w jakim stopniu wpłynęło to na moje problemy. W którymś momencie udało mi się wyjść z najgorszego dołka, dostałam się na studia i radzę sobie bardzo dobrze. Staram się pracować nad sobą, każdego dnia wkładam wysiłek w to żeby przełamywać swoje lęki. Czuję, że przez kilka ostatnich lat osiągnęłam bardzo wiele. Mimo to, ostatnio mam wrażenie jakbym znów zaczęła tracić wszelką siłę, entuzjazm i radość życia...
Jakbym miała określić co jest jednym z moich głównych problemów i to od zawsze, wskazałabym właśnie na lęk społeczny. Dziś nie jest ze mną już tak źle jak kiedyś, choć rozmowy z nieznajomymi, rozmowy przez telefon oraz rozmowy ze znajomymi, których nie znam bardzo dobrze, okupuję nadal dużym wysiłkiem. Nie przełamałam np. do końca strachu przed rozmowami telefonicznymi, jak mam gdzieś zadzwonić to zwlekam i zwlekam, aż w końcu tego nie robię... Mam (za co jestem niesamowicie wdzięczna) kilku przyjaciół i właśnie z tymi kilkoma osobami zawsze rozmawiam, smsuję, czy gdzieś wychodzę. Rozmowa z osobami, które znam mniej jest dla mnie zazwyczaj dużym wysiłkiem, zdarza mi się zacinać, jąkać, dziwnie formułować zdania, mieć pustkę w głowie... dlatego rzadko rozmawiam np. ze znajomymi na studiach (a przynajmniej sama nie inicjuję rozmowy). Podczas zeszłego roku
akademickiego udzielałam się w dwóch wolontariatach, a ponieważ zajęcie to polegało na nieustannym kontakcie z drugim, obcym, a nierzadko trudnym człowiekiem, bardzo często sam na sam, uznaję to za niesamowity trening, który dał mi bardzo wiele w walce z moim lękiem. Wciąż się go do końca nie pozbyłam, ale przynajmniej mam świadomość że próbuję coś z nim robić...
Do czego jednak zmierzam - moim problemem jest, że ostatnio czuję się coraz gorzej... Składa się na to kilka kwestii. Dobija mnie to, że pomimo 22 lat, nigdy nie miałam nawet chłopaka. Gdy komuś o tym mówię zazwyczaj zwraca uwagę że jestem jeszcze młoda i że na pewno kiedyś kogoś poznam, ale nie zmniejsza to w żaden sposób bólu i żalu jaki czuję w sobie teraz. Może dla niektórych jest to prozaiczne, mnie jednak w tym momencie życia zwyczajnie smuci. Kiedyś miałam duże problemy z nadwagą (a tym samym również z akceptacją siebie i swojego wyglądu), ale udało mi się zrzucić większość zbędnych kilogramów i teraz wyglądam może nie szczupło, ale normalnie. Choć kompleksy mam nadal, myślę że w tym momencie nie jest to kwestia mojego wyglądu, a właśnie problemów z nawiązywaniem kontaktów... Na studiach nie mam okazji nikogo poznać (sfeminizowany kierunek), próbuję to robić w internecie, ale nie mam na tyle szczęścia albo samozaparcia aby coś z tego wychodziło... Po prostu mnie to trochę boli i czuję się nieszczęśliwa z powodu, że jestem całe życie sama. Jakoś nie mogę się z tym pogodzić, nie wiem też co jeszcze mogłabym zrobić aby to zmienić, bo przez ostatnie półtora roku próbowałam wielu rzeczy.
Ostatnio nasiliły się u mnie myśli samobójcze. Nasiliły, bo tak na dobre to nigdy się ich do końca nie pozbyłam. Nie sądzę, żebym naprawdę coś sobie zrobiła, ale jeśli raz za razem uciekam w fantazjowanie o tym jak dobrze by było z tym wszystkim skończyć, to wypadałoby coś z tym zrobić, jednak mam teraz taki mętlik w głowie że już nie bardzo wiem co... Bardzo zaniepokoiłam się gdy ostatnio w kłótni z mamą zdarzył mi się niekontrolowany wybuch i rozdrapałam sobie pół twarzy paznokciami, nie będąc nawet świadomą co robię. Całe szczęście rany zagoiły się, ale bardzo przeraziłam się, gdy zobaczyłam w lustrze co sobie zrobiłam...
Najgorsze są dla mnie noce, zazwyczaj nie mogę zasnąć do 3 nad ranem, a gdy to zrobię to śpię niespokojnie i budzę się co kilka godzin, często z nieprzyjemnych snów. Gdy leżę w łóżku często płaczę, zamartwiam się, uderzają mnie fale lęku i napady paniki. Nie chcę by mama z którą mieszkam cokolwiek w nocy usłyszała, bo wiem że wtedy byłoby jeszcze gorzej (mamy za sobą długą tradycję moich kiepskich stanów i gdy przychodzę do niej właśnie w takim momencie, zazwyczaj źle się to kończy).
Chodziłam już do kilku psychologów w życiu, ale chyba nigdy nie pomogli mi zbyt wiele... Ostatni kładł nacisk na relacje w mojej rodzinie co - mam wrażenie - nie było sednem sprawy. Pewnie zmobilizuję się do tego by ponownie się do jakiegoś wybrać, nie wiem jeszcze tylko do jakiego. Napisałam tego posta żeby przynieść sobie trochę ulgi i być może
poznać czyjeś zdanie na temat tego co powinnam (oprócz narzucającej się wizyty u psychologa) zrobić, by te stany dalej się u mnie nie rozwijały w coś bardziej niedobrego. Za kilka dni zaczyna się rok akademicki i pewnie studiowanie pochłonie mnie na tyle by nie myśleć o problemach, ale nierozwiązane sprawy gdzieś tam z tyłu głowy mi się będą odkładać, a jak się nagromadzą to może być coraz gorzej, zastanawiam się więc jak sobie z nimi radzić
Ciężko jest mi stwierdzić co mi właściwie dolega. W czasach licealnych miałam ogromny kryzys, byłam pod opieką psychiatry (po kilku latach katorgi podziękowałam mu za współpracę), chodziłam do różnych psychologów, przypisywano mi dużo różnych leków, nigdy jednak nie usłyszałam jasnej diagnozy. Miałam stany depresyjne, myśli samobójcze, zdarzały mi się samookaleczenia i próby odbierania sobie życia. Chyba można powiedzieć, że miałam też fobię społeczną, z nikim się wtedy nie spotykałam, z nikim nie rozmawiałam, z domu wychodziłam właściwie tylko gdy musiałam czyli do szkoły (a nawet to robiłam rzadko). Być może moje stany są również związane z tym, że jestem DDA, choć do końca nie wiem w jakim stopniu wpłynęło to na moje problemy. W którymś momencie udało mi się wyjść z najgorszego dołka, dostałam się na studia i radzę sobie bardzo dobrze. Staram się pracować nad sobą, każdego dnia wkładam wysiłek w to żeby przełamywać swoje lęki. Czuję, że przez kilka ostatnich lat osiągnęłam bardzo wiele. Mimo to, ostatnio mam wrażenie jakbym znów zaczęła tracić wszelką siłę, entuzjazm i radość życia...
Jakbym miała określić co jest jednym z moich głównych problemów i to od zawsze, wskazałabym właśnie na lęk społeczny. Dziś nie jest ze mną już tak źle jak kiedyś, choć rozmowy z nieznajomymi, rozmowy przez telefon oraz rozmowy ze znajomymi, których nie znam bardzo dobrze, okupuję nadal dużym wysiłkiem. Nie przełamałam np. do końca strachu przed rozmowami telefonicznymi, jak mam gdzieś zadzwonić to zwlekam i zwlekam, aż w końcu tego nie robię... Mam (za co jestem niesamowicie wdzięczna) kilku przyjaciół i właśnie z tymi kilkoma osobami zawsze rozmawiam, smsuję, czy gdzieś wychodzę. Rozmowa z osobami, które znam mniej jest dla mnie zazwyczaj dużym wysiłkiem, zdarza mi się zacinać, jąkać, dziwnie formułować zdania, mieć pustkę w głowie... dlatego rzadko rozmawiam np. ze znajomymi na studiach (a przynajmniej sama nie inicjuję rozmowy). Podczas zeszłego roku
akademickiego udzielałam się w dwóch wolontariatach, a ponieważ zajęcie to polegało na nieustannym kontakcie z drugim, obcym, a nierzadko trudnym człowiekiem, bardzo często sam na sam, uznaję to za niesamowity trening, który dał mi bardzo wiele w walce z moim lękiem. Wciąż się go do końca nie pozbyłam, ale przynajmniej mam świadomość że próbuję coś z nim robić...
Do czego jednak zmierzam - moim problemem jest, że ostatnio czuję się coraz gorzej... Składa się na to kilka kwestii. Dobija mnie to, że pomimo 22 lat, nigdy nie miałam nawet chłopaka. Gdy komuś o tym mówię zazwyczaj zwraca uwagę że jestem jeszcze młoda i że na pewno kiedyś kogoś poznam, ale nie zmniejsza to w żaden sposób bólu i żalu jaki czuję w sobie teraz. Może dla niektórych jest to prozaiczne, mnie jednak w tym momencie życia zwyczajnie smuci. Kiedyś miałam duże problemy z nadwagą (a tym samym również z akceptacją siebie i swojego wyglądu), ale udało mi się zrzucić większość zbędnych kilogramów i teraz wyglądam może nie szczupło, ale normalnie. Choć kompleksy mam nadal, myślę że w tym momencie nie jest to kwestia mojego wyglądu, a właśnie problemów z nawiązywaniem kontaktów... Na studiach nie mam okazji nikogo poznać (sfeminizowany kierunek), próbuję to robić w internecie, ale nie mam na tyle szczęścia albo samozaparcia aby coś z tego wychodziło... Po prostu mnie to trochę boli i czuję się nieszczęśliwa z powodu, że jestem całe życie sama. Jakoś nie mogę się z tym pogodzić, nie wiem też co jeszcze mogłabym zrobić aby to zmienić, bo przez ostatnie półtora roku próbowałam wielu rzeczy.
Ostatnio nasiliły się u mnie myśli samobójcze. Nasiliły, bo tak na dobre to nigdy się ich do końca nie pozbyłam. Nie sądzę, żebym naprawdę coś sobie zrobiła, ale jeśli raz za razem uciekam w fantazjowanie o tym jak dobrze by było z tym wszystkim skończyć, to wypadałoby coś z tym zrobić, jednak mam teraz taki mętlik w głowie że już nie bardzo wiem co... Bardzo zaniepokoiłam się gdy ostatnio w kłótni z mamą zdarzył mi się niekontrolowany wybuch i rozdrapałam sobie pół twarzy paznokciami, nie będąc nawet świadomą co robię. Całe szczęście rany zagoiły się, ale bardzo przeraziłam się, gdy zobaczyłam w lustrze co sobie zrobiłam...
Najgorsze są dla mnie noce, zazwyczaj nie mogę zasnąć do 3 nad ranem, a gdy to zrobię to śpię niespokojnie i budzę się co kilka godzin, często z nieprzyjemnych snów. Gdy leżę w łóżku często płaczę, zamartwiam się, uderzają mnie fale lęku i napady paniki. Nie chcę by mama z którą mieszkam cokolwiek w nocy usłyszała, bo wiem że wtedy byłoby jeszcze gorzej (mamy za sobą długą tradycję moich kiepskich stanów i gdy przychodzę do niej właśnie w takim momencie, zazwyczaj źle się to kończy).
Chodziłam już do kilku psychologów w życiu, ale chyba nigdy nie pomogli mi zbyt wiele... Ostatni kładł nacisk na relacje w mojej rodzinie co - mam wrażenie - nie było sednem sprawy. Pewnie zmobilizuję się do tego by ponownie się do jakiegoś wybrać, nie wiem jeszcze tylko do jakiego. Napisałam tego posta żeby przynieść sobie trochę ulgi i być może
poznać czyjeś zdanie na temat tego co powinnam (oprócz narzucającej się wizyty u psychologa) zrobić, by te stany dalej się u mnie nie rozwijały w coś bardziej niedobrego. Za kilka dni zaczyna się rok akademicki i pewnie studiowanie pochłonie mnie na tyle by nie myśleć o problemach, ale nierozwiązane sprawy gdzieś tam z tyłu głowy mi się będą odkładać, a jak się nagromadzą to może być coraz gorzej, zastanawiam się więc jak sobie z nimi radzić