13 Sty 2016, Śro 0:39, PID: 506178
Witam.
Za pewnie znajdą się tu takie osoby (kto wie czy problem nie tyczy się nas wszystkich) które ze względu na swoją fobię społeczną żałują potem przez całe życie tego, że nie skorzystali z możliwości jakie im dano. Jak to jest u Was? Żałujecie i rozpamiętujecie to? A może sami jesteście swoistym kapitanem sterujący ten mocno zardzewiały okręt zwany zgorzknieniem spowodowany fobią na morzu niespodzianek zwanym życiem?
Jeżeli o mnie chodzi to jestem wręcz podręcznikowym i stereotypowym przykładem takiej hm... kobiety, no. Kobiety, bo mam taką osobowość ciągle zamartwiającą się (a bo zimno, a bo konserwanty w żywności, a bo mnie coś boli itp.), i czasami to niektórych mocno denerwuje. Jednocześnie jestem także olewaczem, i w związku z tym także przez to cierpię bo odczuwam brak niewykorzystanych możliwości na każdym polu, a co za tym idzie czuję się niedojrzały, zatrzymany w rozwoju i po prostu nijaki. Wciąż mam żal do swoich rodziców o to, że nieświadomie wyrządzają mi wielką psychiczną krzywdę, ale boję się im tego powiedzieć, boję się o tym komukolwiek powiedzieć, a już tym bardziej samemu sobie przyznać rację. Oni uważają, że to ja dramatyzuję, że tworzę sobie Bóg wie co, ale ja chyba lepiej znam siebie, prawda? Wiem jaki jestem, ale nie umiem się z tym pogodzić, a poza rodzicami nie mam nikogo kto byłby mi w stanie pomóc.
Analizuję, obserwuję, i na podstawie tego wyciągam własne wnioski i tworzę własny mini świat w którym panują moje zasady. Za to siebie też nie lubię, za narcyzm i ciasne horyzonty, za ten brak pewnej płaszczyzny zrozumienia innych.
Wy też tak mieliście? Ciągłe spoglądanie w przeszłość, na negatywne (lub piękne i wzruszające, zależy kto jak patrzy) zdarzenia i nieumiejętność wyciągnięcia z nich wniosków. Uczucie straty kogoś lub czegoś i nieumiejętne wykorzystanie i docenianie tego w danej chwili. Ból trwający przez całe życie na który mam wrażenie, że żadna terapia nie pomoże.
Ktoś tu kiedyś napisał, że nie ma sensu się martwić na zapas, bo życie nie polega na ciągłych smutkach i żalach, ale to ja się zapytam - na czym w takim razie? Na czym, skoro na każdym kroku jest jakaś bariera nie do przeskoczenia, albo uczucie, że nie będziemy mogli jej przekroczyć choćbyśmy nie wiem jak bardzo się nie starali?
Bardzo się martwię o siebie, o swoją przyszłość. Totalnie się czuję zagubiony, bezradny, lewy. Mam kompleksy, sporo zaniedbań, a nie mam do kogo się z tym zwrócić po pomoc. I tak się cieszę, bo zawsze mogło mnie spotkać coś gorszego, a wtedy nie wiedziałbym już zupełnie jak mam żyć (a boję się, że i mnie to spotka, jestem naprawdę przewrażliwiony).
Życie mnie nauczyło tolerancji, akceptacji oraz szacunku wobec mniejszości, tylko co z tego skoro na każdym kroku spotykam się z buractwem, chamstwem i przez to mogę swoją i tak już kiepściutką samoocenę wyrzucić do kosza? Czy to wina Polaków, że tacy jesteśmy, czy faktycznie ludzie tak sobą pomiatają? W głowie mi się to nie mieści by zwyzywać osoby niepełnosprawne różnymi (nawet na pozór nie krzywdzącymi) epitetami. Wszyscy są wiecznie wgapieni w siebie, we własne ego, i śpieszą się nie wiadomo po co, nie wiadomo dlaczego. Wojna jest wśród nas, ale sami nie zdajemy sobie z tego sprawę jak bardzo nas ona wyniszcza.
Mojemu koledze jeszcze z liceum dawno temu zmarli rodzice. Nawet nie chcę wiedzieć przez co musiał przechodzić. Mieszkał w domu dziecka, choruje na to samo co ja. Druga koleżanka z kolei miała cukrzycę, i także jej rodzice nie żyją. A ja? Niby chorobę mam, a jej nie mam, rodziców mam, ale co z tego skoro zaraz może mi się coś stać, a ja nie będę wiedzieć co z tym zrobić? Jestem niesamodzielny, mam kompleksy. Naprawdę nie wiem co mam z sobą zrobić. Postarajcie się szanować własnych rodziców i krewnych póki ich macie bo nigdy nic nie wiadomo. Ostatnio ciągle płaczę z tego powodu, i nie wiem co mam z tym zrobić.
Za pewnie znajdą się tu takie osoby (kto wie czy problem nie tyczy się nas wszystkich) które ze względu na swoją fobię społeczną żałują potem przez całe życie tego, że nie skorzystali z możliwości jakie im dano. Jak to jest u Was? Żałujecie i rozpamiętujecie to? A może sami jesteście swoistym kapitanem sterujący ten mocno zardzewiały okręt zwany zgorzknieniem spowodowany fobią na morzu niespodzianek zwanym życiem?
Jeżeli o mnie chodzi to jestem wręcz podręcznikowym i stereotypowym przykładem takiej hm... kobiety, no. Kobiety, bo mam taką osobowość ciągle zamartwiającą się (a bo zimno, a bo konserwanty w żywności, a bo mnie coś boli itp.), i czasami to niektórych mocno denerwuje. Jednocześnie jestem także olewaczem, i w związku z tym także przez to cierpię bo odczuwam brak niewykorzystanych możliwości na każdym polu, a co za tym idzie czuję się niedojrzały, zatrzymany w rozwoju i po prostu nijaki. Wciąż mam żal do swoich rodziców o to, że nieświadomie wyrządzają mi wielką psychiczną krzywdę, ale boję się im tego powiedzieć, boję się o tym komukolwiek powiedzieć, a już tym bardziej samemu sobie przyznać rację. Oni uważają, że to ja dramatyzuję, że tworzę sobie Bóg wie co, ale ja chyba lepiej znam siebie, prawda? Wiem jaki jestem, ale nie umiem się z tym pogodzić, a poza rodzicami nie mam nikogo kto byłby mi w stanie pomóc.
Analizuję, obserwuję, i na podstawie tego wyciągam własne wnioski i tworzę własny mini świat w którym panują moje zasady. Za to siebie też nie lubię, za narcyzm i ciasne horyzonty, za ten brak pewnej płaszczyzny zrozumienia innych.
Wy też tak mieliście? Ciągłe spoglądanie w przeszłość, na negatywne (lub piękne i wzruszające, zależy kto jak patrzy) zdarzenia i nieumiejętność wyciągnięcia z nich wniosków. Uczucie straty kogoś lub czegoś i nieumiejętne wykorzystanie i docenianie tego w danej chwili. Ból trwający przez całe życie na który mam wrażenie, że żadna terapia nie pomoże.
Ktoś tu kiedyś napisał, że nie ma sensu się martwić na zapas, bo życie nie polega na ciągłych smutkach i żalach, ale to ja się zapytam - na czym w takim razie? Na czym, skoro na każdym kroku jest jakaś bariera nie do przeskoczenia, albo uczucie, że nie będziemy mogli jej przekroczyć choćbyśmy nie wiem jak bardzo się nie starali?
Bardzo się martwię o siebie, o swoją przyszłość. Totalnie się czuję zagubiony, bezradny, lewy. Mam kompleksy, sporo zaniedbań, a nie mam do kogo się z tym zwrócić po pomoc. I tak się cieszę, bo zawsze mogło mnie spotkać coś gorszego, a wtedy nie wiedziałbym już zupełnie jak mam żyć (a boję się, że i mnie to spotka, jestem naprawdę przewrażliwiony).
Życie mnie nauczyło tolerancji, akceptacji oraz szacunku wobec mniejszości, tylko co z tego skoro na każdym kroku spotykam się z buractwem, chamstwem i przez to mogę swoją i tak już kiepściutką samoocenę wyrzucić do kosza? Czy to wina Polaków, że tacy jesteśmy, czy faktycznie ludzie tak sobą pomiatają? W głowie mi się to nie mieści by zwyzywać osoby niepełnosprawne różnymi (nawet na pozór nie krzywdzącymi) epitetami. Wszyscy są wiecznie wgapieni w siebie, we własne ego, i śpieszą się nie wiadomo po co, nie wiadomo dlaczego. Wojna jest wśród nas, ale sami nie zdajemy sobie z tego sprawę jak bardzo nas ona wyniszcza.
Mojemu koledze jeszcze z liceum dawno temu zmarli rodzice. Nawet nie chcę wiedzieć przez co musiał przechodzić. Mieszkał w domu dziecka, choruje na to samo co ja. Druga koleżanka z kolei miała cukrzycę, i także jej rodzice nie żyją. A ja? Niby chorobę mam, a jej nie mam, rodziców mam, ale co z tego skoro zaraz może mi się coś stać, a ja nie będę wiedzieć co z tym zrobić? Jestem niesamodzielny, mam kompleksy. Naprawdę nie wiem co mam z sobą zrobić. Postarajcie się szanować własnych rodziców i krewnych póki ich macie bo nigdy nic nie wiadomo. Ostatnio ciągle płaczę z tego powodu, i nie wiem co mam z tym zrobić.