20 Lip 2016, Śro 20:44, PID: 560427
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 20 Lip 2016, Śro 21:04 przez tro.ol.)
Hey,
mam taki problem. Ciężko mi jeździć środkami lokomocji.
Na codzień wprawdzie jadę do pracy, ale staram się to bardziej przejechać, bez żadnej interakcji z otoczeniem. Ale ogólnie najlepiej się czuje jak jestem umieszczony tak, że nikt na przeciwko nie ma możliwości patrzenia na mnie, tak samo w pracy. Jak siedzę w pracy i ktoś siedzi z boku, albo naprzeciwko, to mam uczucie, że cały czas na mnie patrzy, wieczorem psychicznie wysiadam i na nic nie mam już więcej sił. Praca jest szczytem moich sił, bo brak energii na coś więcej.
W rezultacie to ja obserwują wszystkich naokoło, czasem patrzę po wszystkich twarzach wokół, aby zobaczyć czy na mnie nikt nie patrzy i tak cały czas. Zawszę muszę sobie znaleźć jakąś osobę, która mi się wydaje, że na mnie patrzy. Albo jak ktoś idzie za mną, to czuję każdy swój ruch, jakby odrealnie, spowolnienie jak w matrixie, czuje wtedy każdy mięsień swego ciała.
Szczerze mam dość, bo to pewien rodzaj wegetacji a nie życia. Mam już blisko 30 lat, a ja nie mogę z tego wyjść, od czasów początku liceum.
Najlepiej jak jadę z kim, bo przynajmniej rozmawiam z tą osobą i nie czuje tego uczucia. Jazda z kimś też jest trudna, ale zdecydowanie mniej cierpienia w niej jest, jak wtedy kiedy jak jadę sam. Pociągów bardzo nie lubię, bo ktoś siedzi naprzeciwko i bywało tak, że udawałem że śpię, zależnie od godzin ile to trwało, nawet jak kilka godzin tak miałem oszukiwać. Bo nawet na książce nie mogłem się skoncetrować, bo wciąż mam wrażenie że ktoś mnie obserwuje.
Najlepiej jak ktoś jest skierowany, w tym samym kierunku co ja, siedzi np z boku, albo z tyłu, tak że na mnie nie patrzy.
Ze spotkań towarzyskich rezygnuje notorycznie, ostatnio nawet przestaje odbierać telefony od kolegów, bo często czuje że dzwonią do mnie jak chcą coś ode mnie jakieś korzyści dla siebie, tak przynajmniej czuję. Zresztą boję się z nimi spotkać, bo zazwyczaj nie mam nic ciekawego do powiedzenia, albo sam nie akceptuje tego co mówię. Nie przynosi mi to radości powiedzenie czegoś. A przecież nie mogę wciąż milczeć. A na siłę coś mówić to bezsensu.
Jestem dość słabym kompanem do rozmów, bo nie wiem o czym rozmawiać, brakuje mi notorycznie tematów do rozmowy. A jak już się wysilam, to więcej mi rozmowy przynosi trudu i radości. Można powiedzieć, że męczy mnie to. Z drugiej strony, bardzo brakuje mi bodźców i kogoś takiego przy kim nie będę się bał i będę potrafił być sobą.
Co to może być? A Wy jak macie?
mam taki problem. Ciężko mi jeździć środkami lokomocji.
Na codzień wprawdzie jadę do pracy, ale staram się to bardziej przejechać, bez żadnej interakcji z otoczeniem. Ale ogólnie najlepiej się czuje jak jestem umieszczony tak, że nikt na przeciwko nie ma możliwości patrzenia na mnie, tak samo w pracy. Jak siedzę w pracy i ktoś siedzi z boku, albo naprzeciwko, to mam uczucie, że cały czas na mnie patrzy, wieczorem psychicznie wysiadam i na nic nie mam już więcej sił. Praca jest szczytem moich sił, bo brak energii na coś więcej.
W rezultacie to ja obserwują wszystkich naokoło, czasem patrzę po wszystkich twarzach wokół, aby zobaczyć czy na mnie nikt nie patrzy i tak cały czas. Zawszę muszę sobie znaleźć jakąś osobę, która mi się wydaje, że na mnie patrzy. Albo jak ktoś idzie za mną, to czuję każdy swój ruch, jakby odrealnie, spowolnienie jak w matrixie, czuje wtedy każdy mięsień swego ciała.
Szczerze mam dość, bo to pewien rodzaj wegetacji a nie życia. Mam już blisko 30 lat, a ja nie mogę z tego wyjść, od czasów początku liceum.
Najlepiej jak jadę z kim, bo przynajmniej rozmawiam z tą osobą i nie czuje tego uczucia. Jazda z kimś też jest trudna, ale zdecydowanie mniej cierpienia w niej jest, jak wtedy kiedy jak jadę sam. Pociągów bardzo nie lubię, bo ktoś siedzi naprzeciwko i bywało tak, że udawałem że śpię, zależnie od godzin ile to trwało, nawet jak kilka godzin tak miałem oszukiwać. Bo nawet na książce nie mogłem się skoncetrować, bo wciąż mam wrażenie że ktoś mnie obserwuje.
Najlepiej jak ktoś jest skierowany, w tym samym kierunku co ja, siedzi np z boku, albo z tyłu, tak że na mnie nie patrzy.
Ze spotkań towarzyskich rezygnuje notorycznie, ostatnio nawet przestaje odbierać telefony od kolegów, bo często czuje że dzwonią do mnie jak chcą coś ode mnie jakieś korzyści dla siebie, tak przynajmniej czuję. Zresztą boję się z nimi spotkać, bo zazwyczaj nie mam nic ciekawego do powiedzenia, albo sam nie akceptuje tego co mówię. Nie przynosi mi to radości powiedzenie czegoś. A przecież nie mogę wciąż milczeć. A na siłę coś mówić to bezsensu.
Jestem dość słabym kompanem do rozmów, bo nie wiem o czym rozmawiać, brakuje mi notorycznie tematów do rozmowy. A jak już się wysilam, to więcej mi rozmowy przynosi trudu i radości. Można powiedzieć, że męczy mnie to. Z drugiej strony, bardzo brakuje mi bodźców i kogoś takiego przy kim nie będę się bał i będę potrafił być sobą.
Co to może być? A Wy jak macie?