24 Paź 2016, Pon 20:11, PID: 588501
Witam. To znowu ja.
Nie wiem, czy to kolejna przejściowa fala, kryzys, czy nie. W każdym razie, ostatnio mam ochotę ze sobą skończyć.
Nie, nie jestem attention whore. Przy życiu trzymam się już długo z własnej woli, długo - bo od czasu mojej depresji, co było jakieś 4-5 lat temu - uważałam, że życie jest zbyt piękne, by się go pozbawiać. Może to źle powiedziane. Po prostu, że za bardzo je cenię.
Tylko ostatnio ten mój pogląd trochę się przekształcił. Nie biorę z tego życia, nie mam siły albo odwagi, albo brak mi umiejętności. Albo mi wygodnie tak jak jest.
Znów wróciłam do wegetowania. Znaczy, wegetuję już od dawna, ale jakoś sobie radziłam, więc to było takie wegetowanie mniej. Teraz jest więcej, znowu mam chęć zarywać noce, nic nie jeść, co już mi się dziś udało. Dopiero wieczorem matka wmusiła we mnie mini obiad.
Nie ukrywam, że dopadł mnie ostatnio duży stres. Mam problem z... sercem. Pod względem uczuciowym. Poznałam na uczelni typka, typek w moim typie, ma to, czego nie ma mój partner. Nie mogę wyrzucić go z głowy, i nienawidzę siebie za to, obwiniam, czuję się źle wobec chłopaka z którym jestem w związku. Teoretycznie mogłabym po prostu się z tym uczelnianym nie kontaktować, czy przynajmniej nie pogłębiać relacji, ale... właśnie by to robić - podszeptuje mi serce...
A serce jest głupie. Dzisiaj przekonałam się, jakie ten chłopak ma wady. Ale to jeszcze nic nie zmieniło. Wręcz jest gorzej. Zaczynam zastanawiać się, czy nie mam borderline. Psychologa mam dopiero nastego listopada, więc nie mam tego z kim przedyskutować. Mam wrażenie, że czepiam się każdego, kto okaże mi choć krztę zainteresowania, łatwo popadam w zafascynowanie. Obecny partner od jakiegoś czasu przestał pociągać mnie fizycznie, dopadła nas rutyna, chciałabym coś z tym zrobić, skupić się na naszym związku, ale zamiast tego... postępuję odwrotnie. Pokłóciliśmy się, z mojej winy. Ponieważ zaczęłam się odsuwać, tworzyć dystans, być chłodna - mimo, że on niego oczekuję czegoś dokładnie odwrotnego - czułości, adoracji. Sama się tego pozbawiam zamiast o to zawalczyć. Na dodatek dręczy mnie fakt, że myślę o innym, a nie powinnam.
Do tego wszystkiego dochodzi kryzys fobiczny na uczelni. Było dobrze, a nagle parę dni temu, przed weekendem, coś się zaczęło we mnie załamywać. Nie wiem sama czego chcę, nie mogę się zdecydować, czy potrzebuję ludzi, czy chcę się od nich odizolować, uniezależnić od nich. Znaczy, to drugie na pewno by było wskazane, ale robię to raczej w zły sposób, właśnie się izolując. Nie mogę wyśrodkować.
Nie uczę się. Czuję się gorsza. Boję się podnieść rękę, że czegoś nie rozumiem. Przeraża mnie, gdy słyszę w grupie śmiech, od razu mam wrażenie, że chodzi o mnie. Choć to raczej bezpodstawne. Ale może podświadomie sama wysyłam sygnały, że coś ze mną nie tak.
Ktoś zapyta, czemu się nie uczę. Nie wiem. Nie widzę w tym chyba sensu.
Obecnie raczej w niczym nie widzę sensu. Oglądałam dziś pewien filmik, w którym policjant zagadywał siedzącego na moście mężczyznę, w końcu trafiając na wspólny temat - piłka nożna, i dzięki temu mężczyzna dał się ściągnąć z barierki. To zabrzmi dziwnie, ale... współczułam mu. Współczułam, że nie może zrobić tego, czego pragnie, że ktoś mu na to nie pozwala. Jeśli nie chciał już żyć tym życiem, jakim prawem ktoś go ratował? Może on nie chciał być ratowany, może wiedział, że jeśli wróci, nic się nie zmieni, będzie tylko wegetował? Jakim prawem ktoś skazał go na wegetację w swoim marnym życiu?
Ostatnio sama mam na to ochotę. Nie chciałabym czuć, nie chciałabym dłużej wiedzieć, że w niczym nie widzę sensu. Jeśli nie mam siły wiecznie walczyć, każdego dnia, o coś, w czym przestałam widzieć sens, dlaczego nie miałabym po prostu mieć prawa to zrobić?
Ja już po prostu nie mam siły. Każdy dzień bardziej mnie dobija, a ja już nie mam siły się wyciągać.
Nie wiem, czy to kolejna przejściowa fala, kryzys, czy nie. W każdym razie, ostatnio mam ochotę ze sobą skończyć.
Nie, nie jestem attention whore. Przy życiu trzymam się już długo z własnej woli, długo - bo od czasu mojej depresji, co było jakieś 4-5 lat temu - uważałam, że życie jest zbyt piękne, by się go pozbawiać. Może to źle powiedziane. Po prostu, że za bardzo je cenię.
Tylko ostatnio ten mój pogląd trochę się przekształcił. Nie biorę z tego życia, nie mam siły albo odwagi, albo brak mi umiejętności. Albo mi wygodnie tak jak jest.
Znów wróciłam do wegetowania. Znaczy, wegetuję już od dawna, ale jakoś sobie radziłam, więc to było takie wegetowanie mniej. Teraz jest więcej, znowu mam chęć zarywać noce, nic nie jeść, co już mi się dziś udało. Dopiero wieczorem matka wmusiła we mnie mini obiad.
Nie ukrywam, że dopadł mnie ostatnio duży stres. Mam problem z... sercem. Pod względem uczuciowym. Poznałam na uczelni typka, typek w moim typie, ma to, czego nie ma mój partner. Nie mogę wyrzucić go z głowy, i nienawidzę siebie za to, obwiniam, czuję się źle wobec chłopaka z którym jestem w związku. Teoretycznie mogłabym po prostu się z tym uczelnianym nie kontaktować, czy przynajmniej nie pogłębiać relacji, ale... właśnie by to robić - podszeptuje mi serce...
A serce jest głupie. Dzisiaj przekonałam się, jakie ten chłopak ma wady. Ale to jeszcze nic nie zmieniło. Wręcz jest gorzej. Zaczynam zastanawiać się, czy nie mam borderline. Psychologa mam dopiero nastego listopada, więc nie mam tego z kim przedyskutować. Mam wrażenie, że czepiam się każdego, kto okaże mi choć krztę zainteresowania, łatwo popadam w zafascynowanie. Obecny partner od jakiegoś czasu przestał pociągać mnie fizycznie, dopadła nas rutyna, chciałabym coś z tym zrobić, skupić się na naszym związku, ale zamiast tego... postępuję odwrotnie. Pokłóciliśmy się, z mojej winy. Ponieważ zaczęłam się odsuwać, tworzyć dystans, być chłodna - mimo, że on niego oczekuję czegoś dokładnie odwrotnego - czułości, adoracji. Sama się tego pozbawiam zamiast o to zawalczyć. Na dodatek dręczy mnie fakt, że myślę o innym, a nie powinnam.
Do tego wszystkiego dochodzi kryzys fobiczny na uczelni. Było dobrze, a nagle parę dni temu, przed weekendem, coś się zaczęło we mnie załamywać. Nie wiem sama czego chcę, nie mogę się zdecydować, czy potrzebuję ludzi, czy chcę się od nich odizolować, uniezależnić od nich. Znaczy, to drugie na pewno by było wskazane, ale robię to raczej w zły sposób, właśnie się izolując. Nie mogę wyśrodkować.
Nie uczę się. Czuję się gorsza. Boję się podnieść rękę, że czegoś nie rozumiem. Przeraża mnie, gdy słyszę w grupie śmiech, od razu mam wrażenie, że chodzi o mnie. Choć to raczej bezpodstawne. Ale może podświadomie sama wysyłam sygnały, że coś ze mną nie tak.
Ktoś zapyta, czemu się nie uczę. Nie wiem. Nie widzę w tym chyba sensu.
Obecnie raczej w niczym nie widzę sensu. Oglądałam dziś pewien filmik, w którym policjant zagadywał siedzącego na moście mężczyznę, w końcu trafiając na wspólny temat - piłka nożna, i dzięki temu mężczyzna dał się ściągnąć z barierki. To zabrzmi dziwnie, ale... współczułam mu. Współczułam, że nie może zrobić tego, czego pragnie, że ktoś mu na to nie pozwala. Jeśli nie chciał już żyć tym życiem, jakim prawem ktoś go ratował? Może on nie chciał być ratowany, może wiedział, że jeśli wróci, nic się nie zmieni, będzie tylko wegetował? Jakim prawem ktoś skazał go na wegetację w swoim marnym życiu?
Ostatnio sama mam na to ochotę. Nie chciałabym czuć, nie chciałabym dłużej wiedzieć, że w niczym nie widzę sensu. Jeśli nie mam siły wiecznie walczyć, każdego dnia, o coś, w czym przestałam widzieć sens, dlaczego nie miałabym po prostu mieć prawa to zrobić?
Ja już po prostu nie mam siły. Każdy dzień bardziej mnie dobija, a ja już nie mam siły się wyciągać.