16 Kwi 2009, Czw 16:51, PID: 141165
Tak, potrzebuję pomocy. Natychmiast, teraz, a w zasadzie to nawet na wczoraj.
Dopadło mnie coś strasznego. Jakaś taka niechęć do wszystkiego, brak chęci... Ale z drugiej strony cieszy mnie to, że mamy wiosnę, słoneczko świeci, pogoda dopisuje.
Zaczęło się to jakoś na początku marca. Zaraz po feriach zimowych dopadła mnie porządna grypa i przez tydzień nie mogłam wychodzić w domu. Dodając do tego ferie zimowo, nie było mnie w szkole całe trzy tygodnie. W końcu choroba się skończyła, ale zaczął się lęk. Ok, zawsze się denerwuję rano przed wyjściem do szkoły, ale nie aż tak. Ten lęk nie był jeszcze nigdy aż tak bardzo nasilony. A to automatycznie powoduje bóle brzucha. Więc zaczęło się. Poniedziałek - nie idę, bo boli brzuch, wtorek - to samo, środa - to samo... I cały czas to samo. Jakoś za tydzień miałam wizytę u psychologa. Powiedziałam o wszystkim, a pani psycholog kazała mi, jak najszybciej odwiedzić psychiatrę. Umówiłam się więc na wizytę, która miała się odbyć we wtorek. A ja przez ten cały czas nie byłam w szkole, za wyjątkiem poniedziałku, kiedy musiałam być, ponieważ pisałam konkurs. We wtorek jednak nie byłam, wymówiłam się niby wizytą, którą miałam na 15:30, ale że muszę dojechać tam całe 35 km, musiałabym się zwolnić z kilku lekcji, a na te trzy, cztery niby nie opłacało się iść. Więc zostałam w domu.
Pani psychiatra powiększyła mi leki. 30 mg Rexetinu i wróciła do podawania mi Alproxu, który brałam na początku, z tą różnicą, że teraz biorę półtorej tabletki, a nie jedną.
Nazajutrz nie poszłam do szkoły, bo chciałam sprawdzić działanie leków, czy nic mi nie będzie, etc. W ciągu dwóch kolejnych dni były rekolekcje, więc zostałam w domu. Zauważyłam, że tabletki działają, czują się świetnie i w ogóle, ale ze szkołą wcale nie jest lepiej... Tak sobie przesiedziałam w domu do Wielkanocy. W Wielkim Tygodniu mama pojechała do wychowawczyni porozmawiać, powiedzieć, co się dzieje. Wychowawczyni zrozumiała, powiedziała, że pogada z nauczycielami, żeby mnie nie wyrywali od razu do odpowiedzi, jak się zjawię, żeby się nic nie pytali, etc.
Minęły święta, a ja dalej siedze w domu. Psycholog stwierdziła, że sama nie wie, jak to ugryźć.
Cały czas jest tak samo, wieczorem pakuję książki i zeszyty, uczę się tam czegoś, nastawiam budzik, rano wstaję i ... No właśnie. Rano jest zupełny brak motywacji. Nie chce mi się, nie ma sensu, jeden dzień nie robi różnicy, powoli zaczynam się bać... Nie potrafię, za przeproszeniem, ruszyć d*py z krzesła po śniadaniu, ubrać się i wyjść z domu. To dla mnie chyba niewykonalne. Ale popołudniami mogę chodzić wszędzie, szczególnie w tak piękną, wiosenną pogodę. To tylko rano jest tak ciężko.
Ale ja chcę to zmienić, nie chcę tak dłużej wegetować...
Nie wiem już, co mam ze sobą zrobić. Kręcę się w kółko i nie wiem, jak się odkręcić. Mówią, że to zależy ode mnie, że muszę się zmusić, żeby rano wyjść i trafić do szkoły. Ale ja nie potrafię, nie umiem... Może zapomniałam, jak się to robi?
Nie wiem, nic już nie wiem...
Dopadło mnie coś strasznego. Jakaś taka niechęć do wszystkiego, brak chęci... Ale z drugiej strony cieszy mnie to, że mamy wiosnę, słoneczko świeci, pogoda dopisuje.
Zaczęło się to jakoś na początku marca. Zaraz po feriach zimowych dopadła mnie porządna grypa i przez tydzień nie mogłam wychodzić w domu. Dodając do tego ferie zimowo, nie było mnie w szkole całe trzy tygodnie. W końcu choroba się skończyła, ale zaczął się lęk. Ok, zawsze się denerwuję rano przed wyjściem do szkoły, ale nie aż tak. Ten lęk nie był jeszcze nigdy aż tak bardzo nasilony. A to automatycznie powoduje bóle brzucha. Więc zaczęło się. Poniedziałek - nie idę, bo boli brzuch, wtorek - to samo, środa - to samo... I cały czas to samo. Jakoś za tydzień miałam wizytę u psychologa. Powiedziałam o wszystkim, a pani psycholog kazała mi, jak najszybciej odwiedzić psychiatrę. Umówiłam się więc na wizytę, która miała się odbyć we wtorek. A ja przez ten cały czas nie byłam w szkole, za wyjątkiem poniedziałku, kiedy musiałam być, ponieważ pisałam konkurs. We wtorek jednak nie byłam, wymówiłam się niby wizytą, którą miałam na 15:30, ale że muszę dojechać tam całe 35 km, musiałabym się zwolnić z kilku lekcji, a na te trzy, cztery niby nie opłacało się iść. Więc zostałam w domu.
Pani psychiatra powiększyła mi leki. 30 mg Rexetinu i wróciła do podawania mi Alproxu, który brałam na początku, z tą różnicą, że teraz biorę półtorej tabletki, a nie jedną.
Nazajutrz nie poszłam do szkoły, bo chciałam sprawdzić działanie leków, czy nic mi nie będzie, etc. W ciągu dwóch kolejnych dni były rekolekcje, więc zostałam w domu. Zauważyłam, że tabletki działają, czują się świetnie i w ogóle, ale ze szkołą wcale nie jest lepiej... Tak sobie przesiedziałam w domu do Wielkanocy. W Wielkim Tygodniu mama pojechała do wychowawczyni porozmawiać, powiedzieć, co się dzieje. Wychowawczyni zrozumiała, powiedziała, że pogada z nauczycielami, żeby mnie nie wyrywali od razu do odpowiedzi, jak się zjawię, żeby się nic nie pytali, etc.
Minęły święta, a ja dalej siedze w domu. Psycholog stwierdziła, że sama nie wie, jak to ugryźć.
Cały czas jest tak samo, wieczorem pakuję książki i zeszyty, uczę się tam czegoś, nastawiam budzik, rano wstaję i ... No właśnie. Rano jest zupełny brak motywacji. Nie chce mi się, nie ma sensu, jeden dzień nie robi różnicy, powoli zaczynam się bać... Nie potrafię, za przeproszeniem, ruszyć d*py z krzesła po śniadaniu, ubrać się i wyjść z domu. To dla mnie chyba niewykonalne. Ale popołudniami mogę chodzić wszędzie, szczególnie w tak piękną, wiosenną pogodę. To tylko rano jest tak ciężko.
Ale ja chcę to zmienić, nie chcę tak dłużej wegetować...
Nie wiem już, co mam ze sobą zrobić. Kręcę się w kółko i nie wiem, jak się odkręcić. Mówią, że to zależy ode mnie, że muszę się zmusić, żeby rano wyjść i trafić do szkoły. Ale ja nie potrafię, nie umiem... Może zapomniałam, jak się to robi?
Nie wiem, nic już nie wiem...