15 Sie 2010, Nie 17:11, PID: 218831
Pozwolę sobie szczegółowo opisać swój przypadek.
Od wielu lat moim podstawowym problemem, oprócz niesatysfakcjonujących kontaktów społecznych, było i jest jąkanie. W dzieciństwie chodziłem do logopedy, później (zresztą do tego samego) w wieku 16 lat. Robiliśmy jakieś ćwiczenia, na spotkaniach jakoś dawałem sobie radę - ale na poprawę w życiu codziennym się to nie przełożyło. Dwa lata temu podjąłem decyzję - trzeba podjąć "intensywną" terapię. Skontaktowałem się z dr Mieczysławem Chęćkiem, wkrótce odbyło się pierwsze spotkanie diagnostyczne, a parę miesięcy później pojechałem na tygodniową grupową terapię do Wisły, co kosztowało mnie (a właściwie moich rodziców...) kupę kasy. Terapia odniosła skutek - wtedy. Kiedy byłem w tamtych okolicznościach, w tamtym towarzystwie, zaznajomionym z moim problemem. Skończyła się, trzeba było wrócić do domu, na studia, do rutyny i... nie wiem co się stało. W domu, wobec rodziny, używałem jeszcze przez jakiś czas mowy terapeutycznej, ale potem wróciłem do starych nawyków. I mam je do dziś. A na uczelni? W teorii, po tej terapii powinienem nabrać odwagi do kontaktów międzyludzkich. A jak przed terapią mało się odzywałem, tak mało się odzywałem i po niej. Kluczem do sukcesu było m.in. zwolnienie tempa mowy. Na terapii nie miałem z tym problemu, bo ludzie właśnie tego ode mnie oczekiwali, tego się spodziewali... A co z resztą świata? Ludzie na ogół gadają bardzo szybko. Jeśli wetnę się do jakiejś takiej ożywionej rozmowy i zacznę mówić w żółwim tempie, ktoś może sobie pomyśleć, że jestem idiotą. Nie twierdzę, że musi się to zdarzyć, ale może. Albo po prostu sposób, w jaki artykułuję swoje myśli, nie spotka się u ludzi z akceptacją. A tego to bym chyba nie zdzierżył...
Generalnie w ostatnim czasie wyklarował się u mnie następujący wniosek: moje jąkanie jest nie przyczyną, a skutkiem. Emocji, które przeżywam. Bo jak wytłumaczyć to, że są sytuacje, w których się nie denerwuję i mówię zupełnie płynnie? A to oznacza, że problem tkwi w czymś innym. Bardzo możliwe, że właśnie w fobii społecznej.
Dowiedziałem się, że FS zajmuje się pewne centrum w Warszawie (dokładnie - Centrum CBT). Udałem się tam na spotkanie z mgr Stefaniakiem. Dowiedziałem się, że powinienem podjąć terapię indywidualną. Ale wówczas nie pogodziłbym swoich studiów z koniecznością ciągłego dojeżdżania do W-wy (spotkanie odbyło się we wrześniu ubiegłego roku). Zacząłem rok akademicki, a problem, w niezmienionej formie, pozostał...
Potem to w zasadzie dosyć śmiesznie wyszło, bo tak: wpierw znalazłem to forum i zarejestrowałem się na nim. Potem przez parę miesięcy chodziłem do psychologa, aż wreszcie przerwałem wizyty i znowu zacząłem więcej tutaj pisać.
Ale do rzeczy: dosłownie bramę obok mam pewne centrum psychiatrii i psychoterapii. Na początku marca zapisałem się na wizytę do mgr Macieja Wójcika, psychologa. Potem zacząłem chodzić na spotkania regularnie, co tydzień. Każde kosztowało 80 złotych. Zastanawiam się, czy nie są to pieniądze wyrzucone w błoto...
Najchętniej przytoczyłbym treść tych rozmów, które na przestrzeni tych czterech miesięcy (wizyty przerwałem w lipcu) się odbyły, ale chyba nie powinienem. Powiem tyle - facet chyba ani razu nie postawił żadnej diagnozy, choć kilka razy wyraźnie go o to prosiłem, a i myślę, że należy to do niego obowiązków i po kilku spotkaniach ze mną powinien na coś takiego się zdobyć. A ja, po tych wszystkich spotkaniach, nawet nie wiem, czy jestem "godzien" nazywać się fobikiem społecznym. Spotkania wyglądały tak, że to ja musiałem zacząć rozmowę (w zasadzie na dowolny temat), a on tylko się dopytywał. Próbował zrozumieć o co mi chodzi. Regulaminowe 50 minut mijało i do zobaczenia za tydzień. I tak w koło Macieju. Czas mijał, a kaska leciała.
W pewnym momencie poczułem, że stoję w miejscu. Wykręciłem się wyjazdem na wakacje i kurtuazyjnie się rozstaliśmy. Powiedział, że jeśli będę mieć taką potrzebę, to żebym wpadł po wakacjach, kontynuować "terapię"...
Co dalej? Kolejne wizyty u psychologa? Jeśli tak, to chyba nie u tego samego. Chociaż fakt, że ten konkretny już mnie poznał, jest pewnym atutem. Ale ja nie mam pojęcia, czy coś z tego będzie, czy dalsze wizyty cokolwiek mi dadzą. Nie wiem, co temu facetowi po głowie chodzi. Wiem, że wizyty powinny mnie jakoś skłonić do pracy nad samym sobą, no ale przez te 4 miesiące jakoś nie skłoniły. Wiem, że dużo zależy ode mnie samego, ale psycholog też przecież istotną rolę powinien pełnić...
Wizyta u psychiatry? Być może. Choć trudno mi się przekonać do spotkania ze stereotypowym "lekarzem od wariatów". No ale może to psychiatra wreszcie odpowie mi na pytanie, czy mam fobię społeczną, a jeśli nie ją, to jakieś inne schorzenie - skoro psycholog nie potrafił. Bo że nie jest ze mną w porządku, to jestem pewien.
Terapia grupowa? Jednej już próbowałem. I stwierdziłem, że oprócz jąkania ludzie w niej uczestniczący raczej nie mają tych samych problemów, co ja.
Proszę o pomoc...
Od wielu lat moim podstawowym problemem, oprócz niesatysfakcjonujących kontaktów społecznych, było i jest jąkanie. W dzieciństwie chodziłem do logopedy, później (zresztą do tego samego) w wieku 16 lat. Robiliśmy jakieś ćwiczenia, na spotkaniach jakoś dawałem sobie radę - ale na poprawę w życiu codziennym się to nie przełożyło. Dwa lata temu podjąłem decyzję - trzeba podjąć "intensywną" terapię. Skontaktowałem się z dr Mieczysławem Chęćkiem, wkrótce odbyło się pierwsze spotkanie diagnostyczne, a parę miesięcy później pojechałem na tygodniową grupową terapię do Wisły, co kosztowało mnie (a właściwie moich rodziców...) kupę kasy. Terapia odniosła skutek - wtedy. Kiedy byłem w tamtych okolicznościach, w tamtym towarzystwie, zaznajomionym z moim problemem. Skończyła się, trzeba było wrócić do domu, na studia, do rutyny i... nie wiem co się stało. W domu, wobec rodziny, używałem jeszcze przez jakiś czas mowy terapeutycznej, ale potem wróciłem do starych nawyków. I mam je do dziś. A na uczelni? W teorii, po tej terapii powinienem nabrać odwagi do kontaktów międzyludzkich. A jak przed terapią mało się odzywałem, tak mało się odzywałem i po niej. Kluczem do sukcesu było m.in. zwolnienie tempa mowy. Na terapii nie miałem z tym problemu, bo ludzie właśnie tego ode mnie oczekiwali, tego się spodziewali... A co z resztą świata? Ludzie na ogół gadają bardzo szybko. Jeśli wetnę się do jakiejś takiej ożywionej rozmowy i zacznę mówić w żółwim tempie, ktoś może sobie pomyśleć, że jestem idiotą. Nie twierdzę, że musi się to zdarzyć, ale może. Albo po prostu sposób, w jaki artykułuję swoje myśli, nie spotka się u ludzi z akceptacją. A tego to bym chyba nie zdzierżył...
Generalnie w ostatnim czasie wyklarował się u mnie następujący wniosek: moje jąkanie jest nie przyczyną, a skutkiem. Emocji, które przeżywam. Bo jak wytłumaczyć to, że są sytuacje, w których się nie denerwuję i mówię zupełnie płynnie? A to oznacza, że problem tkwi w czymś innym. Bardzo możliwe, że właśnie w fobii społecznej.
Dowiedziałem się, że FS zajmuje się pewne centrum w Warszawie (dokładnie - Centrum CBT). Udałem się tam na spotkanie z mgr Stefaniakiem. Dowiedziałem się, że powinienem podjąć terapię indywidualną. Ale wówczas nie pogodziłbym swoich studiów z koniecznością ciągłego dojeżdżania do W-wy (spotkanie odbyło się we wrześniu ubiegłego roku). Zacząłem rok akademicki, a problem, w niezmienionej formie, pozostał...
Potem to w zasadzie dosyć śmiesznie wyszło, bo tak: wpierw znalazłem to forum i zarejestrowałem się na nim. Potem przez parę miesięcy chodziłem do psychologa, aż wreszcie przerwałem wizyty i znowu zacząłem więcej tutaj pisać.
Ale do rzeczy: dosłownie bramę obok mam pewne centrum psychiatrii i psychoterapii. Na początku marca zapisałem się na wizytę do mgr Macieja Wójcika, psychologa. Potem zacząłem chodzić na spotkania regularnie, co tydzień. Każde kosztowało 80 złotych. Zastanawiam się, czy nie są to pieniądze wyrzucone w błoto...
Najchętniej przytoczyłbym treść tych rozmów, które na przestrzeni tych czterech miesięcy (wizyty przerwałem w lipcu) się odbyły, ale chyba nie powinienem. Powiem tyle - facet chyba ani razu nie postawił żadnej diagnozy, choć kilka razy wyraźnie go o to prosiłem, a i myślę, że należy to do niego obowiązków i po kilku spotkaniach ze mną powinien na coś takiego się zdobyć. A ja, po tych wszystkich spotkaniach, nawet nie wiem, czy jestem "godzien" nazywać się fobikiem społecznym. Spotkania wyglądały tak, że to ja musiałem zacząć rozmowę (w zasadzie na dowolny temat), a on tylko się dopytywał. Próbował zrozumieć o co mi chodzi. Regulaminowe 50 minut mijało i do zobaczenia za tydzień. I tak w koło Macieju. Czas mijał, a kaska leciała.
W pewnym momencie poczułem, że stoję w miejscu. Wykręciłem się wyjazdem na wakacje i kurtuazyjnie się rozstaliśmy. Powiedział, że jeśli będę mieć taką potrzebę, to żebym wpadł po wakacjach, kontynuować "terapię"...
Co dalej? Kolejne wizyty u psychologa? Jeśli tak, to chyba nie u tego samego. Chociaż fakt, że ten konkretny już mnie poznał, jest pewnym atutem. Ale ja nie mam pojęcia, czy coś z tego będzie, czy dalsze wizyty cokolwiek mi dadzą. Nie wiem, co temu facetowi po głowie chodzi. Wiem, że wizyty powinny mnie jakoś skłonić do pracy nad samym sobą, no ale przez te 4 miesiące jakoś nie skłoniły. Wiem, że dużo zależy ode mnie samego, ale psycholog też przecież istotną rolę powinien pełnić...
Wizyta u psychiatry? Być może. Choć trudno mi się przekonać do spotkania ze stereotypowym "lekarzem od wariatów". No ale może to psychiatra wreszcie odpowie mi na pytanie, czy mam fobię społeczną, a jeśli nie ją, to jakieś inne schorzenie - skoro psycholog nie potrafił. Bo że nie jest ze mną w porządku, to jestem pewien.
Terapia grupowa? Jednej już próbowałem. I stwierdziłem, że oprócz jąkania ludzie w niej uczestniczący raczej nie mają tych samych problemów, co ja.
Proszę o pomoc...