07 Sie 2011, Nie 16:48, PID: 265732
Kiedy piszę posta na jakimkolwiek forum, zawsze, ale to zawsze jestem na granicy wytrzymałości, z jakiegoś powodu.
Mój pierwszy temat na forum był histerycznym wybuchem wynikającym z skrajnej rozpaczy połączonej z ogromną wściekłością skierowaną na samego siebie i na świat, za to, że jestem jaki jestem. Rozdmuchiwałem w nim swoje ego do granic możliwości starając się zagłuszyć płonące we mnie uczucia. Teraz mam siłę jedynie płakać.
Samotność to najgorszy wróg, który zabija powoli, lecz systematycznie. Mam 21 lat i od 16 roku życia mam jedno wielkie marzenie: Chcę mieć dziewczynę. Ładną, miłą, posiadającą bogatą osobowość. Chcę mieć, ale nie mogę. Na drodze zawsze stoi nieśmiałość. Jestem nieśmiały w takim stopniu, że nawet po amfie, która usuwa lęki ten jeden pozostaje.
Dowiedziałem się dwa dni temu, że dziewczyna którą kocham już od niemal roku właśnie znalazła sobie faceta. Wiem też, że ta sama dziewczyna była we mnie zakochana przez pierwszy semestr, z wzajemnością zresztą. Wiedziałem to i wtedy, ale to również nie wystarczyło aby przełamać się i podejść, powiedzieć coś więcej niż „część”, kiedy miniemy się na korytarzu.
„Nikt nie będzie czekał wiecznie” – prawda, dziewczyna miała święte prawo poszukać sobie kogoś innego, kogoś kto miał odwagę zrobić ten pierwszy krok, ale kiedy myślę o tym, że gdyby nie to, że jestem tchórzem, teraz była by moja, czuję się źle, podle, tak jakbym stracił kolejną szansę.
No może nie byłą by „moja”, była by „ze mną”. „Moja w tym sensie mówią ci, którzy traktują kobiety jako przedmiot rozładowania seksualnych frustracji. Mi zależy najbardziej na tym, żeby mieć kogoś do kogo mogę się przytulić kiedy czuję się smutny, kogoś kogo mogę tulić kiedy będzie smutna, kogoś z kim mógłbym porozmawiać, śmiać się, cieszyć. Kogoś komu mógłbym zaufać. Kogoś kogo naprawdę będą interesować moje problemy i kogoś kto przyjdzie do mnie z choćby najmniejszym problemem trapiącym jej umysł. Tego mi brakuje.
Mam w sobie taki ogrom uczuć, który chciałbym na kogoś przelać.
Dziewczynie przeszło i jest już szczęśliwa z innym. Mi nie przeszło i jeszcze nie jeden miesiąc upłynie na cierpieniu. Pisząc te słowa płaczę. Płacz to coś co przeplatało się z agresją i autoagresją przez ostanie 5 lat, coś co ciągle rosło. Teraz został mi tylko płacz.
Płaczę nie tylko przez uczucie zakochania. Problem jest głębszy. Nie mam nikogo, a mimo iż staram się zgrywać twardziela, jestem strasznie wrażliwy. Strasznie cierpię.
Zawsze postrzegałem dziewczyny, w których się zakochałem jako potencjalne spełnienie moich marzeń, które zawsze kończyło się rozczarowaniem. Z mojej winy oczywiście.
Boję się, że dłużej nie pociągnę. Wiem, że nie pójdę do lekarza, bo boję się tego niemal równie mocno jak zagadania do obiektu moich westchnień.
Czy jest coś co da się zrobić aby ulżyć sobie w cierpieniu? Czy tylko ja jestem taką słabą, żałosną kreaturą? To nienormalne, żeby facet był tak wrażliwy…
Mój pierwszy temat na forum był histerycznym wybuchem wynikającym z skrajnej rozpaczy połączonej z ogromną wściekłością skierowaną na samego siebie i na świat, za to, że jestem jaki jestem. Rozdmuchiwałem w nim swoje ego do granic możliwości starając się zagłuszyć płonące we mnie uczucia. Teraz mam siłę jedynie płakać.
Samotność to najgorszy wróg, który zabija powoli, lecz systematycznie. Mam 21 lat i od 16 roku życia mam jedno wielkie marzenie: Chcę mieć dziewczynę. Ładną, miłą, posiadającą bogatą osobowość. Chcę mieć, ale nie mogę. Na drodze zawsze stoi nieśmiałość. Jestem nieśmiały w takim stopniu, że nawet po amfie, która usuwa lęki ten jeden pozostaje.
Dowiedziałem się dwa dni temu, że dziewczyna którą kocham już od niemal roku właśnie znalazła sobie faceta. Wiem też, że ta sama dziewczyna była we mnie zakochana przez pierwszy semestr, z wzajemnością zresztą. Wiedziałem to i wtedy, ale to również nie wystarczyło aby przełamać się i podejść, powiedzieć coś więcej niż „część”, kiedy miniemy się na korytarzu.
„Nikt nie będzie czekał wiecznie” – prawda, dziewczyna miała święte prawo poszukać sobie kogoś innego, kogoś kto miał odwagę zrobić ten pierwszy krok, ale kiedy myślę o tym, że gdyby nie to, że jestem tchórzem, teraz była by moja, czuję się źle, podle, tak jakbym stracił kolejną szansę.
No może nie byłą by „moja”, była by „ze mną”. „Moja w tym sensie mówią ci, którzy traktują kobiety jako przedmiot rozładowania seksualnych frustracji. Mi zależy najbardziej na tym, żeby mieć kogoś do kogo mogę się przytulić kiedy czuję się smutny, kogoś kogo mogę tulić kiedy będzie smutna, kogoś z kim mógłbym porozmawiać, śmiać się, cieszyć. Kogoś komu mógłbym zaufać. Kogoś kogo naprawdę będą interesować moje problemy i kogoś kto przyjdzie do mnie z choćby najmniejszym problemem trapiącym jej umysł. Tego mi brakuje.
Mam w sobie taki ogrom uczuć, który chciałbym na kogoś przelać.
Dziewczynie przeszło i jest już szczęśliwa z innym. Mi nie przeszło i jeszcze nie jeden miesiąc upłynie na cierpieniu. Pisząc te słowa płaczę. Płacz to coś co przeplatało się z agresją i autoagresją przez ostanie 5 lat, coś co ciągle rosło. Teraz został mi tylko płacz.
Płaczę nie tylko przez uczucie zakochania. Problem jest głębszy. Nie mam nikogo, a mimo iż staram się zgrywać twardziela, jestem strasznie wrażliwy. Strasznie cierpię.
Zawsze postrzegałem dziewczyny, w których się zakochałem jako potencjalne spełnienie moich marzeń, które zawsze kończyło się rozczarowaniem. Z mojej winy oczywiście.
Boję się, że dłużej nie pociągnę. Wiem, że nie pójdę do lekarza, bo boję się tego niemal równie mocno jak zagadania do obiektu moich westchnień.
Czy jest coś co da się zrobić aby ulżyć sobie w cierpieniu? Czy tylko ja jestem taką słabą, żałosną kreaturą? To nienormalne, żeby facet był tak wrażliwy…