02 Cze 2012, Sob 17:53, PID: 303602
Czesc. Chcialbym poznac Wasza opinie na temat moich problemow (?), chociaż slowo przemyslen by było bardziej na miejscu, tak mysle. Zaczne od tego, że nie przepadam za ludzmi. Moze inaczej, za pewnymi cechami natury ludzkiej. Źle się czuje w ich towarzystwie, bardzo rzadko odczuwam jakakolwiek radosc z kontaktow z nimi. Strasznie mnie irytuje ich (nasza?) przewidywalnosc, potrzeba obcowania z innymi, slepa wiara w sens zycia, ktorego ja nie widze. I nie wiem, czy to problem mój, czy ich, ale już Sartre pisal glosil, ze zycie nie ma glebszego sensu, a to madry czlowiek byl, ale nie o tym. Mam ciagle poczucie winy, nawet gdy jest calkiem bezzasadne, np potrafie przez 15 minut się zadreczac, bo nie wrzucilem gitarzyscie z dworca drobnych do futeralu a fajnie gral, chociaż nie stac mnie na to. Ostatnio coraz mocniej odczuwam, że jestem nic nie warty, nic nie znacze, ogolnie w ogole w siebie nie wierze, czuje się jakbym byl porazka, nieudacznikiem. Do tego jestem bardzo niesmialy, strasznie zakompleksiony. Beznadziejnosc i bezsensownosc i mnie, i swiata przytlacza mnie, zzera od srodka. Nie potrafilem stworzyc zwiazku z dziewczyna, ktora, jak się wydawalo byla bliska mojemu idealowi, ktory gdzies tam sobie stworzylem z tylu glowy. Gdy troche bardziej się do siebie zblizylismy, zaraz jak wsiadlem do autobusu, nie wiem czemu, zaczalem myslec, jak się z nia już nigdy nie spotkac. Nie wiem czemu ucieklem, chyba się przestraszylem, chyba czulem, że nie jestem tego wart, chyba nie chcialem żeby się że mna meczyla, że lepiej jakiekolwiek uczucia jakie moze do mnie zywila dac komus innemu, nie mi. Chcialbym stworzyc zwiazek z druga osoba, ale nie wiem czemu, nie mogę, sam się czasem zastanawiam, czy przypadkiem nie potrzebuje bardziej wspolczucia niż milosci. Srednio potrafie spojrzec z dystansem na to, jak inni się zachowuja wobec mnie. Jak ktos jest mily, np jakas dziewczyna, od razu zaczynam zywic do niej jakies glebsze uczucia, nie wiem, chyba z wdziecznosci. Nie radze sobie że stresem, co rano jak wiem, że musze wyjsc z domu, cos zalatwic, mam mdlosci, dusze się. Do uczelni, i do pracy przyzwyczailem się dopiero po ok pol roku, chociaż i teraz się zdarza. To jest bardzo meczace, ciezko np ukrywac jak się jest w grupie że się chyba zaraz zwymiotuje. Oprocz tego mam lekka nerwice natrectw, wszystko licze, mam pewne rytualy, ale da się z tym zyc. A wg mnie najgorsze jest to, że potrafie się zmusic na tyle dobrze żeby normalnie funkcjonowac, że te kilka osob, ktorym o tym powiedzialem, bardzo się zdziwilo. I wlasnie tutaj się ksztaltuje moje pytanie, czy problemy sa wtedy, gdy naprawdę nie daja zyc, czy też sama swiadomosc wyzej opisanych spraw, ale w sytuacji gdy mozna funkcjonowac w spoleczenstwie to też problem? Mysle nad wizyta u psychologa, ale mam duze obawy, że mnie wysmieje i powie, zebym nie zajmowal kolejki ludziom, ktorzy naprawdę maja problemy. Z gory dzięki za opinie, R.