13 Paź 2013, Nie 16:49, PID: 367107
Witam, chciałbym przedstawić w tym temacie moją historię. Mocno skrótowo ale zachowując sens. Zdecydowałem się na pewne działanie, może ktoś wyciągnie z tego jakieś wnioski. Liczę też na rady co dalej począć i jak jeszcze polepszyć sytuację
Zacznijmy od tego, że czuję się dobrze. W tej chwili, w tym miejscu. Nie jest to pełnia szczęścia ale… moje samopoczucie jeszcze nigdy i nigdzie nie było tak na plus jak teraz. Bynajmniej nie biorę żadnych leków. Aby wyjaśnić sytuację cofnę się do najgorszego okresu w moim życiu czyli czasu studiów. Nie miałem problemów z nauką, w zasadzie miałem same piątki, liceum skończyłem ze średnią oscylującą w okolicach 5,7. Przez to musiałem jeździć na konkursy, pisać olimpiady i reprezentować szkołę gdzie tylko się dało. Oczywiści oczekiwania wobec mnie były ogromne, zostać prezydentem to absolutne minimum. Na studiach jednak coś się zmieniło. Pomijając zwykłe zmagania każdego ucznia czyli kolokwia, wejściówki, prezentacje i inne pierdoły towarzyszyły mi wtedy znacznie gorsze problemy.
Jak ostatnio się dowiedziałem (oficjalnie: zauważyłem) nigdy nie lubiłem kierunku, na którym studiowałem. W zasadzie byłem na uczelni tylko ze względu na to, że miałem jakikolwiek kontakt z medycyną i studiowała tam moja dziewczyna. Zwisało mi co będę w życiu robił, mogłem nawet skręcać długopisy. Jeżeli już realizowałem się w czymś to zawsze mając przy sobie osobę, dla której chciało mi się starać. Skoro i tak nie mam na siebie żadnego pomysłu to niech chociaż ona będzie ze mnie dumna. Patrząc na świat czysto egoistycznie zależało mi tylko na jednej rzeczy – świętym spokoju.
Później problemy się nawarstwiły, szczególnie źle wspominam głód. Tak, ten czysto fizyczny gdy nie masz co do garnka włożyć. Panie i panowie, pracowałem, studiowałem, uczyłem się do matury (poprawa, mój wynik rodziców i dziewczyny nie usatysfakcjonował) , robiłem praktyki a korzyści miałem z tego takie, że któregoś dnia musiałem jeść znalezionego za szafą ziemniaka. Jak w tej scenie z Pianisty.
Czułem, że coś jest nie tak. Nie miałem już nikogo bliskiego do mobilizowania mnie (w końcu uwolniłem się od lubej) więc pogrążałem się w niemocy, w przeczuciu, że robię coś przeciw sobie mając jedynie świadomość, że „tak trzeba”. Podstawową myślą jaka mi towarzyszyła każdego dnia było „chcę umrzeć”. Tak, jak emo. Pewnego dnia, w okolicach Święta Zmarłych wyszedłem samotnie (wszyscy zjechali do domu) pochodzić po cmentarzu. Wracając spotkałem jakiegoś mężczyznę wyglądem i posturą przypominającego mnie. Co chciałem zrobić? Rozwalić mu czaszkę kamieniem i zabrać portfel. Podszedłem do niego ale w ostatniej chwili stchórzyłem i zapytałem tylko czy nie poczęstowałby mnie papierosem. Dostałem fajka i odszedłem.
Dotarłem na tamę. Wiecie, wysoko, wiatr wieje, woda bulgocze. Jako, że akcja toczyła się w godzinach nocnych było tam pusto. Zapaliłem darowanego papierosa z myślą, że to mój ostatni w życiu. Tak, po to byłem na tamie. Jak łatwo można wywnioskować nic sobie nie zrobiłem tylko napełniałem płuca dymem płacząc jak dziecko.
Obiecałem sobie, że ucieknę, to będzie prawie jak śmierć. Oczywiście nie mogłem zrobić tego w tamtym momencie bo nie miałem nawet za co kupić biletu. Przetrwałem do końca nauki, udało mi wykombinować trochę mamony i wyjechałem do nieznanego dotychczas miasta. Uznałem, że całkowite palenie za sobą mostów nie jest konieczne ale osiągnąłem najważniejsze cele – tylko garstka osób potrafi wskazać dokładnie miejsce mojego pobytu, niewielu wie gdzie pracuję, co robię w wolnym czasie, z kim się spotykam. Co dzięki temu zyskałem? To o czym wspomniałem na wstępie – święty spokój.
Nikt mnie nie ocenia, nikt mi nie ględzi nad uchem i nikt nie wymusza na mnie bym robił to czego nie chcę. Ponad wszystko, nikt niczego po mnie nie oczekuje. Czuję się nieco samotny ale to przeboleję. Nie jestem szczęśliwy, do tego jeszcze daleka droga. Jest po prostu… dobrze.
Zacznijmy od tego, że czuję się dobrze. W tej chwili, w tym miejscu. Nie jest to pełnia szczęścia ale… moje samopoczucie jeszcze nigdy i nigdzie nie było tak na plus jak teraz. Bynajmniej nie biorę żadnych leków. Aby wyjaśnić sytuację cofnę się do najgorszego okresu w moim życiu czyli czasu studiów. Nie miałem problemów z nauką, w zasadzie miałem same piątki, liceum skończyłem ze średnią oscylującą w okolicach 5,7. Przez to musiałem jeździć na konkursy, pisać olimpiady i reprezentować szkołę gdzie tylko się dało. Oczywiści oczekiwania wobec mnie były ogromne, zostać prezydentem to absolutne minimum. Na studiach jednak coś się zmieniło. Pomijając zwykłe zmagania każdego ucznia czyli kolokwia, wejściówki, prezentacje i inne pierdoły towarzyszyły mi wtedy znacznie gorsze problemy.
Jak ostatnio się dowiedziałem (oficjalnie: zauważyłem) nigdy nie lubiłem kierunku, na którym studiowałem. W zasadzie byłem na uczelni tylko ze względu na to, że miałem jakikolwiek kontakt z medycyną i studiowała tam moja dziewczyna. Zwisało mi co będę w życiu robił, mogłem nawet skręcać długopisy. Jeżeli już realizowałem się w czymś to zawsze mając przy sobie osobę, dla której chciało mi się starać. Skoro i tak nie mam na siebie żadnego pomysłu to niech chociaż ona będzie ze mnie dumna. Patrząc na świat czysto egoistycznie zależało mi tylko na jednej rzeczy – świętym spokoju.
Później problemy się nawarstwiły, szczególnie źle wspominam głód. Tak, ten czysto fizyczny gdy nie masz co do garnka włożyć. Panie i panowie, pracowałem, studiowałem, uczyłem się do matury (poprawa, mój wynik rodziców i dziewczyny nie usatysfakcjonował) , robiłem praktyki a korzyści miałem z tego takie, że któregoś dnia musiałem jeść znalezionego za szafą ziemniaka. Jak w tej scenie z Pianisty.
Czułem, że coś jest nie tak. Nie miałem już nikogo bliskiego do mobilizowania mnie (w końcu uwolniłem się od lubej) więc pogrążałem się w niemocy, w przeczuciu, że robię coś przeciw sobie mając jedynie świadomość, że „tak trzeba”. Podstawową myślą jaka mi towarzyszyła każdego dnia było „chcę umrzeć”. Tak, jak emo. Pewnego dnia, w okolicach Święta Zmarłych wyszedłem samotnie (wszyscy zjechali do domu) pochodzić po cmentarzu. Wracając spotkałem jakiegoś mężczyznę wyglądem i posturą przypominającego mnie. Co chciałem zrobić? Rozwalić mu czaszkę kamieniem i zabrać portfel. Podszedłem do niego ale w ostatniej chwili stchórzyłem i zapytałem tylko czy nie poczęstowałby mnie papierosem. Dostałem fajka i odszedłem.
Dotarłem na tamę. Wiecie, wysoko, wiatr wieje, woda bulgocze. Jako, że akcja toczyła się w godzinach nocnych było tam pusto. Zapaliłem darowanego papierosa z myślą, że to mój ostatni w życiu. Tak, po to byłem na tamie. Jak łatwo można wywnioskować nic sobie nie zrobiłem tylko napełniałem płuca dymem płacząc jak dziecko.
Obiecałem sobie, że ucieknę, to będzie prawie jak śmierć. Oczywiście nie mogłem zrobić tego w tamtym momencie bo nie miałem nawet za co kupić biletu. Przetrwałem do końca nauki, udało mi wykombinować trochę mamony i wyjechałem do nieznanego dotychczas miasta. Uznałem, że całkowite palenie za sobą mostów nie jest konieczne ale osiągnąłem najważniejsze cele – tylko garstka osób potrafi wskazać dokładnie miejsce mojego pobytu, niewielu wie gdzie pracuję, co robię w wolnym czasie, z kim się spotykam. Co dzięki temu zyskałem? To o czym wspomniałem na wstępie – święty spokój.
Nikt mnie nie ocenia, nikt mi nie ględzi nad uchem i nikt nie wymusza na mnie bym robił to czego nie chcę. Ponad wszystko, nikt niczego po mnie nie oczekuje. Czuję się nieco samotny ale to przeboleję. Nie jestem szczęśliwy, do tego jeszcze daleka droga. Jest po prostu… dobrze.