07 Lis 2011, Pon 0:16, PID: 278873
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 07 Lis 2011, Pon 0:28 przez Pan Foka.)
Od kilku dni mam problem. Otóż po trzech miesiącach odkładania poszukiwań wraz z początkiem września zacząłem przeglądać oferty. Po dwóch miesiącach kolejnych mąk z tym związanych udało mi się w końcu napisać CV (to był pierwszy poważny problem - wstydzę się wyrwy w nauce i niecałych trzech miesięcy przepracowanych w ciągu 22 lat żywota) i wysłać je do AŻ dwóch ogłoszeniodawców. Ubzdurałem sobie prace magazynowe, bo to żadna filozofia i mógłbym sobie cały czas biegać, nie wdając się w relacje z resztą. Umówienie się na szkolenie wymagało wykonania pierwszego od lat telefonu do obcej osoby (tak sobie myślę, czy poprzednim razem nie było to w...podstawówce), przy czym nawet się nie spociłem. Byłem z siebie kunewsko dumny. Cóż, parszywa robótka, na jakieś wybitne osobistości na miejscu nie mam co liczyć, ale może będzie znośnie?
Nie. Obudź się, debilu, to jest magazyn.
Przyszedłem na szkolenie. Zebrani wokół współtresowani i wąsaty pan od treningu ciągle patrzą ci na ręce. Trzęsę się jak galareta, słyszę, jak szepczą sobie wtedy coś o "dobrym dilerze". W wolnych chwilach lustruję pracowników. "Twardziele", panowie Zbigniewowie z wąsami, kilku nieudaczników (swój pozna swego, od razu dostają metafizycznego plusa), a na deser sporo czystego buractwa. Tylko czekali, by czepić się pewnego "bliskiego mi" gościa w ten irytujący sposób, że komentują twe działanie, jakby cię obok nie było, a w dodatku mówią to w infantylnym tonie, jasno okazując swą wyższość. On jednak nie okazywał emocji. Po mnie od razu widać wszelki stres, byłbym więc idealną pożywką dla tych buraków. Skoro ryzykowałbym powrotem do tych lat, gdy byłem w kółko gnębiony i autentycznie bałem się wyjść z domu (to już nie pospolity, socjofobiczny lęk, a strach o własne zdrowie), to podziękowałem - wyszedłem z postanowieniem, że się tam więcej nie pojawię.
Niestety, zdążyłem już rozpowiedzieć rodzinie, że lada dzień podejmuję pracę i nie wiem, jak teraz z tego wybrnąć. To znaczy wpadł mi do głowy pomysł, by wymyślić sobie historyjkę o uznaniu mnie za zbyt słabego do tej pracy (bo jestem koszmarnie cherlawy. Niby magazyn, ale wożone ciężary nie przekraczały moich możliwości, niemniej możnaby sprawę podkolorować). Od kilku dni jednak wykręcam się, mataczę, zbywam pytania milczeniem. Nie wiem, czy mi teraz (po niemal tygodniu) w to uwierzą. Dodać do tego tekst, że wstyd mi było od razu mówić po tych wszystkich zapewnieniach? Chciałem powiedzieć matce prawdę, opowiedzieć w końcu o swych lękach (bo wie o tych dolegliwościach tyle, ile pani doktór na skierowaniu do szpitala wypisała), ale podczas każdej z kilku okazji nie mogłem otworzyć gęby. Matka to pół biedy, dziadkowie niezłą jazdę sobie po mnie urządzą. Wiejski etos pracy + twardogłowie (czy zwykłe chamstwo w przypadku dziadka) gwarantują mi zawsze moc doznań. W międzyczasie przestałem szukać kolejnych ofert pracy, tak byłem pewny podjęcia zatrudnienia. Teraz szukam nerwowo czegoś, czym mógłbym się wykręcić, ale nie ma nic. No, poza call-center i merczendajzingiem, ale one odpadają z miejsca. Nie wiem, co począć ze sobą jutro (dziadkowie w domu, kolejny dzień przed kompem nie przejdzie). Wrócić do zwyczajów z okresu nauki i przypomnieć sobie, jak smakują wagary? Powiedzieć, że mnie nie chcieli i posłuchać sobie kilkudziesięciominutowych monologów o tym, jaki ze mnie nieudacznik? Akurat dziadkom nie powiem, że sam zrezygnowałem, bo do powyższego, wzmocnionego kilkukrotnie, dojdą jeszcze joby na mojego ojca, w sumie to i całą resztę rodziny, obecne czasy, Żydów i Eskimosów.
Chyba jednak wyjdę sobie na dłuższy spacer, a po powrocie wcisnę ten kit, że uznali mnie za zbytnie chucherko.
Nie mam pojęcia, o co się zaczepić. Mógłbym wrócić na pocztę, ale firma leasingowa dla której rabotałem nie prowadzi już takiej rekrutacji. Potrzebuję na gwałt kupy kasy na swe potrzeby. Głupio mi, gdy po raz kolejny święta zapowiadają się nazbyt skromnie, a ja mógłbym trochę rodzinę wspomóc (i nie pasożytować, bo nie kupuję nikomu prezentów. Nie robię tego, bo się boję reakcji i myśli obdarowywanych. Z podobnych powodów nie lubię też ich dostawać, wolę dostać kasę i kupić sobie "zamówioną" rzecz samemu, niż próbować wykrzesać z siebie w Wigilię wyrazy podzięki).
Nie. Obudź się, debilu, to jest magazyn.
Przyszedłem na szkolenie. Zebrani wokół współtresowani i wąsaty pan od treningu ciągle patrzą ci na ręce. Trzęsę się jak galareta, słyszę, jak szepczą sobie wtedy coś o "dobrym dilerze". W wolnych chwilach lustruję pracowników. "Twardziele", panowie Zbigniewowie z wąsami, kilku nieudaczników (swój pozna swego, od razu dostają metafizycznego plusa), a na deser sporo czystego buractwa. Tylko czekali, by czepić się pewnego "bliskiego mi" gościa w ten irytujący sposób, że komentują twe działanie, jakby cię obok nie było, a w dodatku mówią to w infantylnym tonie, jasno okazując swą wyższość. On jednak nie okazywał emocji. Po mnie od razu widać wszelki stres, byłbym więc idealną pożywką dla tych buraków. Skoro ryzykowałbym powrotem do tych lat, gdy byłem w kółko gnębiony i autentycznie bałem się wyjść z domu (to już nie pospolity, socjofobiczny lęk, a strach o własne zdrowie), to podziękowałem - wyszedłem z postanowieniem, że się tam więcej nie pojawię.
Niestety, zdążyłem już rozpowiedzieć rodzinie, że lada dzień podejmuję pracę i nie wiem, jak teraz z tego wybrnąć. To znaczy wpadł mi do głowy pomysł, by wymyślić sobie historyjkę o uznaniu mnie za zbyt słabego do tej pracy (bo jestem koszmarnie cherlawy. Niby magazyn, ale wożone ciężary nie przekraczały moich możliwości, niemniej możnaby sprawę podkolorować). Od kilku dni jednak wykręcam się, mataczę, zbywam pytania milczeniem. Nie wiem, czy mi teraz (po niemal tygodniu) w to uwierzą. Dodać do tego tekst, że wstyd mi było od razu mówić po tych wszystkich zapewnieniach? Chciałem powiedzieć matce prawdę, opowiedzieć w końcu o swych lękach (bo wie o tych dolegliwościach tyle, ile pani doktór na skierowaniu do szpitala wypisała), ale podczas każdej z kilku okazji nie mogłem otworzyć gęby. Matka to pół biedy, dziadkowie niezłą jazdę sobie po mnie urządzą. Wiejski etos pracy + twardogłowie (czy zwykłe chamstwo w przypadku dziadka) gwarantują mi zawsze moc doznań. W międzyczasie przestałem szukać kolejnych ofert pracy, tak byłem pewny podjęcia zatrudnienia. Teraz szukam nerwowo czegoś, czym mógłbym się wykręcić, ale nie ma nic. No, poza call-center i merczendajzingiem, ale one odpadają z miejsca. Nie wiem, co począć ze sobą jutro (dziadkowie w domu, kolejny dzień przed kompem nie przejdzie). Wrócić do zwyczajów z okresu nauki i przypomnieć sobie, jak smakują wagary? Powiedzieć, że mnie nie chcieli i posłuchać sobie kilkudziesięciominutowych monologów o tym, jaki ze mnie nieudacznik? Akurat dziadkom nie powiem, że sam zrezygnowałem, bo do powyższego, wzmocnionego kilkukrotnie, dojdą jeszcze joby na mojego ojca, w sumie to i całą resztę rodziny, obecne czasy, Żydów i Eskimosów.
Chyba jednak wyjdę sobie na dłuższy spacer, a po powrocie wcisnę ten kit, że uznali mnie za zbytnie chucherko.
Nie mam pojęcia, o co się zaczepić. Mógłbym wrócić na pocztę, ale firma leasingowa dla której rabotałem nie prowadzi już takiej rekrutacji. Potrzebuję na gwałt kupy kasy na swe potrzeby. Głupio mi, gdy po raz kolejny święta zapowiadają się nazbyt skromnie, a ja mógłbym trochę rodzinę wspomóc (i nie pasożytować, bo nie kupuję nikomu prezentów. Nie robię tego, bo się boję reakcji i myśli obdarowywanych. Z podobnych powodów nie lubię też ich dostawać, wolę dostać kasę i kupić sobie "zamówioną" rzecz samemu, niż próbować wykrzesać z siebie w Wigilię wyrazy podzięki).