07 Sty 2015, Śro 23:30, PID: 428830
Cześć
Mam 17 lat i od paru lat cierpię na fobie społeczną + nerwice + osobowość unikającą i ch** wie co jeszcze.
Może opowiem historię od początku...za bluźnierstwa z góry przepraszam.
Byłem dzieckiem nie wiem może miałem 10 lat albo i mniej, miałem pełno znajomych zawsze gdzieś się wychodziło powygłupiać no było super.
Żyłem pełnią szczęścia, bycie w gronie ludzi to była niezwykła przyjemność, chociaż czasem miałem pewną skłonność to wstydliwości ale to chyba każdy tak miał w tym wieku.
Praktycznie co rok jeździłem do cioci i brata ciotecznego zawsze coś się tam robiło ale czułem się tam dość niekomfortowo.
W wieku 12 lat pojechałem znowu do brata, no i tam miałem okazję zapalić pierwszy raz trawkę, w gronie osób mi całkowicie nieznanych oprócz brata, nie miałem się do kogo odezwać bo na jaki temat miałem rozmawiać z chłopakami starszymi o 3-4 lata. Stan po zapaleniu był dołujący nic kompletnie się nie odzywałem byłem zamknięty w sobie wszyscy sie na mnie patrzyli..okropność. Nie wiem czy przez to się nie zaczęło ale pewnie siedziało to we mnie od samego urodzenia..ta choroba psychiczna....
Nadszedł czas nowego roku szkolnego, akurat szedłem do 1 gimnazjum, parę osób z podstawówki a reszta osób całkowicie obca, wtedy to się wszystko zaczęło... nie umiałem nawiązywać kontaktów z rówieśnikami, każdy jakoś się zaprzyjaźnił a ja nie potrafiłem...nie miałem wpsólnych tematów? Gdy w klasie śmiali się z czegoś to ja jakoś nie potrafiłem SZCZERZE się śmiać. Można powiedzieć że śmiałem się fałszywie.
W końcu zacząłem tracić kontakt z osobami z którymi się kiedyś przyjaźniłem, zostały 2-3 osoby z którymi mogłem na luzie porozmawiać.
Może nie uwierzycie ale miałem gdzieś z 30 znajomych, każdą chwilą ta ilość malała, teraz jak ich spotykam to wydają mi się obcy, śmieją się za plecami, słowem się nie odezwą .
No i tak zleciał rok w 1 gimnazjum, potem 2 klasa gimnazjum, 3 klasa... całe 3 lata w stresie.
W końcu stanąłem przed wyborem nowej szkoły..wypadło na technikum, jakieś pół godziny jazdy busem do szkoły, to był dla mnie dodatkowy stres. Niestety pech był taki że poszedłem sam do tej szkoły nikogo nie znałem nawet nie znałem dobrze szkoły gdzie co jest, jedynie papiery tam zanieść. Pojechałem na rozpoczęcie i od razu stoi grupka osób gdy przechodziłem koło nich to tak się na mnie patrzyli jak na idiotę i śmiali się za plecami. Chciałem wtedy uciec z daleka od tych równieśników ale nie mogłem, musiałem iśc na rozpoczęcie. Szczegółów juz chyba nie muszę pisać było okropnie.
Po jakimś czasie chodzenia do szkoły wszyscy zaczynali się poznawać i wgl. niestety ja nie. Na początku było ok nie obgadywali ale po miesiącu zaczęło się obśmiewanie gadanie za plecami, czasem nawet sie nie przywitali ze mną bo po co. W końcu chciałem się z kimś nowym zapoznać sam podeszłem do gościa na przerwie i coś do niego zagadałęm na temat szkoły, odpowiedział coś krótkim zdaniem i wyczułem że mnie olał bo po co gadać z takim frajerem co nie ma znajomych. Miałem na nich wy+ nawet słowem sie do tych nie odezwałem juz bo jaki był sens ? Opuszczałem sporo lekcji, aż w końcu nie zdałem. Rok w plecy.
Poszedłem potem do zawodówki i jestem teraz w 1 klasie, z paroma osobami można sie dogadać, ale też czuje że mnie zlewają. O reszcie klasy nie mówie nawet, tylko cześć powiem i nic więcej. Jak coś chcą to tylko zeszyt pożyczyć.
Nie o to w sumie chodzi... nie potrafię rozmawiać z rówieśnikami. A jak idę sobie ulicą i widzę obcą grupkę równieśników to natychmiast chcę uciec w przeciwną stronę byleby mnie nie zauważyli i nie wyśmiali np z tego jakie mam ciuchy albo jak chodzę... jak idą starsi ludzie w wieku 30+ to jest wszystko ok mogę bez problemu przejść czuje się swobodnie. Tak samo w busie, jak czekam na przystanku to modle się żeby było mało osób i żeby nie było ludzi w moim wieku... po prostu czuje się od nich gorszy bezwartościowy.
Dobre jest też to że nienawidzę przeglądać się w lustrze w obecności kogoś ! Nawet w szybie jak siebie widzę to automatycznie spada mi do zera moja pewność siebie i wszystko inne.
Z mamą dogaduje się bez problemu, czuje się przy niej swobodnie. Natomiast z ojczymem (ojca nie mam praktycznie od urodzenia) nie dogaduje się wgl, kiedyś jak byłem mały to mogłem pogadać i wgl ale teraz to nie mogę. Siedzę w pokoju i czekam aż wyjdzie z domu żeby sobie iść zrobić jedzenie albo coś w tym stylu. Po prostu mam taki stres że ja nie mogę... a on z nami mieszka od jakichś ponad 10 lat. Lubią razem wypić wódę, jak więcej wypiją to są zaraz kłótnie... wyzywa matkę od najgorszych, z resztą mnie też wyzywa. Bił ją jak byłem mały. Teraz już nie, tylko wyzywa a ona daje sie dalej wyzywać...
Mam siostrę w wieku 30 lat, wyprowadziła sie już jakiś czas temu i mieszka z mężem, przy niej też nie czuje się swobodnie no nie wiem co się dzieje... ze szwagrem tak samo albo jeszcze gorzej w sumie bo nawet z nim słowa nie powiedziałem, ani pogadać na jakiś temat ani nic, tylko podstawowe pytania i tyle koniec.
Pewnie nikt tego nie czyta ale kogo to obchodzi.
Kończąc...przejebałem najlepsze lata swojego życia, zero imprez zero dziewczyn, tylko siedzenie w tych czterech ścianach jak za karę. Mam takie problemy ze znalezieniem znajomych a co dopiero ze znalezieniem dziewczyny... nie widzę siebie w roli "chłopaka".
Nienawidzę siebie za to kim jestem bo jestem nikim, powiedziałem mamie o tym problemie ale to olała, nie będę się wiecej prosić. Czytałem trochę o tym i sam nie wiem jaką mam chorobę ale z tego ścierwa już raczej nie wyjdę, po co dalej żyć? Mam takie dni że chcę się zabić nie wiem.. schlać się aż umrę skoczyć pod pociąg, tira? Wiecie.. mój organizm nie pozwala mi się zabić albo ja sam... nie chcę umierać bo jeszcze tyle fajnych rzeczy można w życiu zrobić, pocałować dziewczynę, przytulić ją i wgl... ale po co mam dalej żyć? nie będzie mnie czekać żadna przyszłość przez tą ą chorobę?
Mam 17 lat i od paru lat cierpię na fobie społeczną + nerwice + osobowość unikającą i ch** wie co jeszcze.
Może opowiem historię od początku...za bluźnierstwa z góry przepraszam.
Byłem dzieckiem nie wiem może miałem 10 lat albo i mniej, miałem pełno znajomych zawsze gdzieś się wychodziło powygłupiać no było super.
Żyłem pełnią szczęścia, bycie w gronie ludzi to była niezwykła przyjemność, chociaż czasem miałem pewną skłonność to wstydliwości ale to chyba każdy tak miał w tym wieku.
Praktycznie co rok jeździłem do cioci i brata ciotecznego zawsze coś się tam robiło ale czułem się tam dość niekomfortowo.
W wieku 12 lat pojechałem znowu do brata, no i tam miałem okazję zapalić pierwszy raz trawkę, w gronie osób mi całkowicie nieznanych oprócz brata, nie miałem się do kogo odezwać bo na jaki temat miałem rozmawiać z chłopakami starszymi o 3-4 lata. Stan po zapaleniu był dołujący nic kompletnie się nie odzywałem byłem zamknięty w sobie wszyscy sie na mnie patrzyli..okropność. Nie wiem czy przez to się nie zaczęło ale pewnie siedziało to we mnie od samego urodzenia..ta choroba psychiczna....
Nadszedł czas nowego roku szkolnego, akurat szedłem do 1 gimnazjum, parę osób z podstawówki a reszta osób całkowicie obca, wtedy to się wszystko zaczęło... nie umiałem nawiązywać kontaktów z rówieśnikami, każdy jakoś się zaprzyjaźnił a ja nie potrafiłem...nie miałem wpsólnych tematów? Gdy w klasie śmiali się z czegoś to ja jakoś nie potrafiłem SZCZERZE się śmiać. Można powiedzieć że śmiałem się fałszywie.
W końcu zacząłem tracić kontakt z osobami z którymi się kiedyś przyjaźniłem, zostały 2-3 osoby z którymi mogłem na luzie porozmawiać.
Może nie uwierzycie ale miałem gdzieś z 30 znajomych, każdą chwilą ta ilość malała, teraz jak ich spotykam to wydają mi się obcy, śmieją się za plecami, słowem się nie odezwą .
No i tak zleciał rok w 1 gimnazjum, potem 2 klasa gimnazjum, 3 klasa... całe 3 lata w stresie.
W końcu stanąłem przed wyborem nowej szkoły..wypadło na technikum, jakieś pół godziny jazdy busem do szkoły, to był dla mnie dodatkowy stres. Niestety pech był taki że poszedłem sam do tej szkoły nikogo nie znałem nawet nie znałem dobrze szkoły gdzie co jest, jedynie papiery tam zanieść. Pojechałem na rozpoczęcie i od razu stoi grupka osób gdy przechodziłem koło nich to tak się na mnie patrzyli jak na idiotę i śmiali się za plecami. Chciałem wtedy uciec z daleka od tych równieśników ale nie mogłem, musiałem iśc na rozpoczęcie. Szczegółów juz chyba nie muszę pisać było okropnie.
Po jakimś czasie chodzenia do szkoły wszyscy zaczynali się poznawać i wgl. niestety ja nie. Na początku było ok nie obgadywali ale po miesiącu zaczęło się obśmiewanie gadanie za plecami, czasem nawet sie nie przywitali ze mną bo po co. W końcu chciałem się z kimś nowym zapoznać sam podeszłem do gościa na przerwie i coś do niego zagadałęm na temat szkoły, odpowiedział coś krótkim zdaniem i wyczułem że mnie olał bo po co gadać z takim frajerem co nie ma znajomych. Miałem na nich wy+ nawet słowem sie do tych nie odezwałem juz bo jaki był sens ? Opuszczałem sporo lekcji, aż w końcu nie zdałem. Rok w plecy.
Poszedłem potem do zawodówki i jestem teraz w 1 klasie, z paroma osobami można sie dogadać, ale też czuje że mnie zlewają. O reszcie klasy nie mówie nawet, tylko cześć powiem i nic więcej. Jak coś chcą to tylko zeszyt pożyczyć.
Nie o to w sumie chodzi... nie potrafię rozmawiać z rówieśnikami. A jak idę sobie ulicą i widzę obcą grupkę równieśników to natychmiast chcę uciec w przeciwną stronę byleby mnie nie zauważyli i nie wyśmiali np z tego jakie mam ciuchy albo jak chodzę... jak idą starsi ludzie w wieku 30+ to jest wszystko ok mogę bez problemu przejść czuje się swobodnie. Tak samo w busie, jak czekam na przystanku to modle się żeby było mało osób i żeby nie było ludzi w moim wieku... po prostu czuje się od nich gorszy bezwartościowy.
Dobre jest też to że nienawidzę przeglądać się w lustrze w obecności kogoś ! Nawet w szybie jak siebie widzę to automatycznie spada mi do zera moja pewność siebie i wszystko inne.
Z mamą dogaduje się bez problemu, czuje się przy niej swobodnie. Natomiast z ojczymem (ojca nie mam praktycznie od urodzenia) nie dogaduje się wgl, kiedyś jak byłem mały to mogłem pogadać i wgl ale teraz to nie mogę. Siedzę w pokoju i czekam aż wyjdzie z domu żeby sobie iść zrobić jedzenie albo coś w tym stylu. Po prostu mam taki stres że ja nie mogę... a on z nami mieszka od jakichś ponad 10 lat. Lubią razem wypić wódę, jak więcej wypiją to są zaraz kłótnie... wyzywa matkę od najgorszych, z resztą mnie też wyzywa. Bił ją jak byłem mały. Teraz już nie, tylko wyzywa a ona daje sie dalej wyzywać...
Mam siostrę w wieku 30 lat, wyprowadziła sie już jakiś czas temu i mieszka z mężem, przy niej też nie czuje się swobodnie no nie wiem co się dzieje... ze szwagrem tak samo albo jeszcze gorzej w sumie bo nawet z nim słowa nie powiedziałem, ani pogadać na jakiś temat ani nic, tylko podstawowe pytania i tyle koniec.
Pewnie nikt tego nie czyta ale kogo to obchodzi.
Kończąc...przejebałem najlepsze lata swojego życia, zero imprez zero dziewczyn, tylko siedzenie w tych czterech ścianach jak za karę. Mam takie problemy ze znalezieniem znajomych a co dopiero ze znalezieniem dziewczyny... nie widzę siebie w roli "chłopaka".
Nienawidzę siebie za to kim jestem bo jestem nikim, powiedziałem mamie o tym problemie ale to olała, nie będę się wiecej prosić. Czytałem trochę o tym i sam nie wiem jaką mam chorobę ale z tego ścierwa już raczej nie wyjdę, po co dalej żyć? Mam takie dni że chcę się zabić nie wiem.. schlać się aż umrę skoczyć pod pociąg, tira? Wiecie.. mój organizm nie pozwala mi się zabić albo ja sam... nie chcę umierać bo jeszcze tyle fajnych rzeczy można w życiu zrobić, pocałować dziewczynę, przytulić ją i wgl... ale po co mam dalej żyć? nie będzie mnie czekać żadna przyszłość przez tą ą chorobę?