15 Paź 2015, Czw 20:33, PID: 480198
Witam!
Niedawno skończyłem 25 lat. Dotychczas nie osiągnąłem w swoim życiu nic. Całymi dniami siedzę przed komputerem, nie zawieram interakcji międzyludzkich. Moje życie polega na wstaniu po południu, komputer, wieczorem kilka paczek tłustych chipsów przed serialem i sen. Tak w kółko od 6 lat.
Ostatnich dwóch znajomych jeszcze z czasów gimnazjum/podstawówki olałem kilka lat temu(nie okazywali mi szacunku i mieli swoje priorytety). Pochodzę z częściowo patologicznej rodziny(ojciec alkoholik, znęcanie się psychiczne nad matką, molestowanie). Nigdy w życiu nie byłem w żadnym klubie lub imprezie, przez czas liceum byłem odludkiem, z nikim nie rozmawiałem, nawet się nie witałem. Niczym się nie interesowałem, nie miałem pasji, zainteresowań, planów. W wieku 20 lat udało mi się ukończyć kurs na wózki i znaleźć pracę na 3 miesiące, i to tyle. Od tamtej pory nawet specjalnie nie szukałem pracy, kilka rozmów kwalifikacyjnych i to tyle. W ten sposób jestem od 5 lat na bezrobociu. Nie mam też własnych ubrań, nie wychodzę z domu(chyba, że do sklepu po "przekąskę" na wieczór), dosłownie nigdzie. Latem szczególnie nie wychodzę poza dom, bo nie mam jednej pary ubrań(tylko wieczorem w starej kurtce jak kret lub nietoperz w obawie przed światłem), jestem też bliski "stracenia" ostatniej pary butów bez których po prostu nie będę w stanie wyjść gdziekolwiek. Nigdy w życiu nie rozmawiałem z dziewczyną towarzysko. Nie miałem potrzeby nawiązywania kontaktów, zresztą nie miałem jak bo... nie interesowali mnie inni ludzie i przysłowiowe "gadki szmatki" , nie miałem o czym mówić będąc pustym w środku. Nawet ci moi dwaj "znajomi" nigdy mnie nie traktowali poważnie, wszystkie nasze wspólne "wypady" polegały na 30 minutowym spacerze do pobliskiego supermarketu podczas których to ja tylko słuchałem ich opowieści z ich życia prywatnego lub o ich zainteresowaniach. Mnie nie słuchali, ja nawet nic nie mówiłem, bo jak wcześniej wspominałem byłem nikim, gościem, który przeżył całe swoje życie w domu(dosłownie, nawet nie żartuję). Jedynie w podstawówce byłem bardziej śmiały, ale bardziej w sensie pośmiewiska, miałem nawet swój mały "kabaret". 10 lat temu były jakieś próby wprowadzenia mnie do towarzystwa przez kuzyna, podobał mi się ten wypad, doświadczyłem czegoś nowego niż siedzenia w domu, ale byłem tylko obserwatorem, jak później się dowiedziałem śmieli się ze mnie . Ale się tym nie przejmowałem. Całe życie można by powiedzieć byłem mamisynkiem chociaż nie okazywałem matce szacunku. Jednak to była jedyna osoba, do której byłem przywiązany i mogłem się odezwać. Do "ojca" nigdy się nie odzywałem, tak samo do siostry, ani jednym słowem(a ona do mnie)... "dosłownie". Nasze relacje też nie były zdrowe, matka też przechodziła przez depresję i ogólnie ma swoje problemy psychiczne.
Mój problem polega na tym, że jak wspominałem, niedawno skończyłem 25 lat. Do tej pory nie czułem się przygnębiony, powiem że takie życie mi odpowiadało. Przyzwyczaiłem się do tego. Uznałem, że gdy moja matka umrze(ma poważne problemy zdrowotne z nowotworem), która mnie utrzymuje skończę ze sobą i tak żyłem z roku na rok w "sielance". Nigdy nie myślałem o dziewczynie lub grupach znajomych, nie miałem facebooka, naszej klasy, nic, taki odludek. Ale teraz... powiedzmy przechodzę mały kryzys "wieku średniego". Przeżyłem już ćwierć wieku na tej planecie i gdy patrzę w tył... duszę się w środku(miałem już kilka takich "duszliwych" momentów w życiu, ale później o nich szybko zapominałem i wracałem do swojego regularnego życia bez krzty skruchy... może za kilka dni znowu tak będzie?). Lata zmarnowane, przeżycia których już nigdy nie doświadczę(pierwsza miłość w młodzieńczym wieku, pierwszy pocałunek, stosunek, związek z młodą dziewczyną), nie mówiąc już o karierze zawodowej i sukcesie. Jestem zbyt niesamodzielny, nieporadny życiowo i aspołeczny, mam dwie lewe ręce, jestem bez wykształcenia(w szkole chociaż się starałem nigdy nie miałem średniej powyżej 3.8), nie umiem planować, nie wiem czego chcę, gdy natchnie mnie motywacja bardzo szybko ją tracę w obawie przed porażką. 3 lata temu planowałem wyjechać do Anglii na własną rękę, wymysliłem sobie że tam przylecę, na google maps sprawdziłem jakiś hostel, potem pokój, jobcenter, wiecie, takie planowanie i "marzenie". Jednak potem przychodziło do mnie moje fobie, na forach jak głupi pytałem się w jaki sposób wykupić bilet miesięczny w Londynie na odpowiednią strefę, byłem tak nieporadny że nawet tak proste sprawy mnie przerastały, a co dopiero cały wyjazd. Najgorsze jest to, ze nie czułem wyrzutów sumienia. Podobnie jak jechałem do Szwajcarii na sprzedaż po domach... byłem bardzo podekscytowany, pewny siebie, ale po tygodniu już wróciłem "do mamusi" , bo kompletnie się do tego nie nadawałem, nawet brakowało mi odwagi pukać do drzwi ludzi... .
Obudziłem się z tą przysłowiową ręką w nocniku... będąc z niczym i z nikim. Sam jak palec, bez perspektyw, czując się przez całe życie jak ten "special snowflake", patrząc też na ludzi z góry samemu nie mając nic. Nie czuję się jak człowiek, nie czuję się facetem, nic nie potrafię, nie jestem męski, nie jestem "człowieczy". Nie mam własnej osobowości, przynależności. Pomimo, że domowa atmosfera była zawsze patologiczna ja nie mogłem się zidentyfikować. W podstawówce wszyscy pochodzili z dobrych rodzin lekarskich, jedyni kumple jakich miałem byli porządni odnoszący ogromne sukcesy swoją ciężką nauką i pracą, byli zaradni i nie byli niedorajdami życiowymi... chociaż jeden z nich był również samotny, ale nie był aspołeczny, wychodził do ludzi, integrował się. Moje pozadomowe "środowisko" było porządne, może dlatego nigdy nie przeszedłem na "żłą" drogę ucieczki w narkotyki i rozboje? Ale gdy tak sobie o tym pomyślę to nigdy nie kwalifikowałbym się do grona ludzi "normalnych", a środowiska patologiczne czy nadmiernie "rozrywkowe" mnie żenowały. Nawet z tymi "patologicznymi" bym się nie zidentyfikował, bo nawet nie piję alkoholu, nie palę(kręci mi się w głowie po dwóch fajkach), nie jestem agresywny(tylko w grach, ale jeżeli chodzi o bójkę to wymiękam ze strachu chociaż żadnej nie przegrałem), wulgarny, pomimo mojej pokaźnej(otyłość 136) figury(na łyso wyglądam "mało inteligentnie", co zawsze mnie krępowało, pomimo że jestem mało inteligentny i niekumaty..., może tylko czasami w swojej psychozie?... może jestem jak taki rottweiler, ale chowany wśród owiec... bez tożsamości...) i wzrostu(186). Czasami myślę, że jestem takim większym dzieckiem, do 18 roku życia chodziłem z matką do fryzjera, bo "się wstydziłem" sam, tak samo jeżeli chodziło o jakieś ciuchy... . Gdy myślę o ludziach prowadzących normalne rozmowy, nawet gadki o byle czym, mających swoje zainteresowania, pracę, obowiązki, życie i doświadczenia(jak chociażby wspomniane wcześniej miłostki czy po prostu życie...), plany czuję się jak kamień, który jest ale tak naprawdę nie żyje, tylko obserwuje, w którego nie da się tchnąć życia, bo jest to po prostu niemożliwe. Nie wiem może coś jest z moją psychiką nie tak. Pisząc to wszystko łzawię się, ale z drugiej strony potrafię się śmiać jak czytam gdy kogoś zastrzelono czy przejechał go pociąg. Gubię się w swoich myślach i pragnieniach... .
Na nowo zacząłem myśleć o samobójstwie, strzeleniu sobie w głowę. Wiem, że samobójstwo to ostateczność, nawet jeżeli życie się przegrało to wciąż są jakieś doznania, doświadczenia, emocje nawet jeżeli miałby to być ból i zawód. Śmierć jest ostateczna, wyłączają się wtedy wszystkie doznania, emocje, uczucia, bóle, smutki i radości... tak jakbym nigdy nie powstał. Często życzę sobie tego, że chciałbym się nigdy nie narodzić i mam pretensje do matki, że zdecydowała się na rodzenie dzieci będąc w patologicznym związku i samą nie będącą do końca sprawną psychicznie. Jestem nieudacznikiem do kwadratu, wiecznym dzieckiem, marzycielem, człowieczą jednostką wegetującą przez życie, obserwującą jak mijają ją przed nosem życiowe chwile, których już nie będzie można już przeżyć, bo są jednorazowe. Jest to jak tortura... czuję się torturowany.... stworzony, by wszystko oglądać przez szybę wiedząc, że samemu nigdy nie będzie tego dane zaznać... więc po co w ogóle powstałem? By cierpieć z tego powodu?
Jestem słaby, ale mam nadzieję, że zbiorę sobie siły by ze sobą ostatecznie skończyć... trzymając ten pistolet w dłoni, żebym nie spanikował... bowiem nie chcę marnować ostatnich lat młodości w psychiatryku lub jako nieudacznik nad którym trzeba się użalać... wiem, że na świecie są miliardy ludzi z o wiele gorszymi problemami niż moje... ja tak naprawdę nie mam problemów, życie mnie niczego nie nauczyło, nie wymusiło, jednak naszedł mnie ten nagły żal, że nie doświadczyłem swojej młodości i dorosłego życia jak inni ludzie... . Wczoraj postawiłem sobie taki cel, że jeżeli przez następny rok nic nie zrobię w swoim życiu, to muszę ze sobą skończyć by uniknąc psychiatryka lub bezdomności. Dzisiaj zacząłem głodówkę(całe życie byłem otyły i nigdy się nie odchudzałem), zacznę na nowo próbować szukać pracy by zdobyć doświadczenie, później o kwalifikacjach. Chociaż na miłość z moją osobowością i stosunkiem do życia nie mam szans, to chociaż chciałbym się usamodzielnić..., ale wątpię czy coś z tego wyjdzie, bo szybko tracę motywację... zobaczę.
Podziwiam kogoś, kto chociaż częściowo przeczytał ten zlepek nie trzymających się kupy wypocin .
Na dole dam też linki do dyskusji na innych forach, gdzie udzieliłem dalszych odpowiedzi:
EDIT: niestety nie mogę linkować, ale mam wpis na forum psychologia net pl i na abczdrowie w dziale psychologi
Niedawno skończyłem 25 lat. Dotychczas nie osiągnąłem w swoim życiu nic. Całymi dniami siedzę przed komputerem, nie zawieram interakcji międzyludzkich. Moje życie polega na wstaniu po południu, komputer, wieczorem kilka paczek tłustych chipsów przed serialem i sen. Tak w kółko od 6 lat.
Ostatnich dwóch znajomych jeszcze z czasów gimnazjum/podstawówki olałem kilka lat temu(nie okazywali mi szacunku i mieli swoje priorytety). Pochodzę z częściowo patologicznej rodziny(ojciec alkoholik, znęcanie się psychiczne nad matką, molestowanie). Nigdy w życiu nie byłem w żadnym klubie lub imprezie, przez czas liceum byłem odludkiem, z nikim nie rozmawiałem, nawet się nie witałem. Niczym się nie interesowałem, nie miałem pasji, zainteresowań, planów. W wieku 20 lat udało mi się ukończyć kurs na wózki i znaleźć pracę na 3 miesiące, i to tyle. Od tamtej pory nawet specjalnie nie szukałem pracy, kilka rozmów kwalifikacyjnych i to tyle. W ten sposób jestem od 5 lat na bezrobociu. Nie mam też własnych ubrań, nie wychodzę z domu(chyba, że do sklepu po "przekąskę" na wieczór), dosłownie nigdzie. Latem szczególnie nie wychodzę poza dom, bo nie mam jednej pary ubrań(tylko wieczorem w starej kurtce jak kret lub nietoperz w obawie przed światłem), jestem też bliski "stracenia" ostatniej pary butów bez których po prostu nie będę w stanie wyjść gdziekolwiek. Nigdy w życiu nie rozmawiałem z dziewczyną towarzysko. Nie miałem potrzeby nawiązywania kontaktów, zresztą nie miałem jak bo... nie interesowali mnie inni ludzie i przysłowiowe "gadki szmatki" , nie miałem o czym mówić będąc pustym w środku. Nawet ci moi dwaj "znajomi" nigdy mnie nie traktowali poważnie, wszystkie nasze wspólne "wypady" polegały na 30 minutowym spacerze do pobliskiego supermarketu podczas których to ja tylko słuchałem ich opowieści z ich życia prywatnego lub o ich zainteresowaniach. Mnie nie słuchali, ja nawet nic nie mówiłem, bo jak wcześniej wspominałem byłem nikim, gościem, który przeżył całe swoje życie w domu(dosłownie, nawet nie żartuję). Jedynie w podstawówce byłem bardziej śmiały, ale bardziej w sensie pośmiewiska, miałem nawet swój mały "kabaret". 10 lat temu były jakieś próby wprowadzenia mnie do towarzystwa przez kuzyna, podobał mi się ten wypad, doświadczyłem czegoś nowego niż siedzenia w domu, ale byłem tylko obserwatorem, jak później się dowiedziałem śmieli się ze mnie . Ale się tym nie przejmowałem. Całe życie można by powiedzieć byłem mamisynkiem chociaż nie okazywałem matce szacunku. Jednak to była jedyna osoba, do której byłem przywiązany i mogłem się odezwać. Do "ojca" nigdy się nie odzywałem, tak samo do siostry, ani jednym słowem(a ona do mnie)... "dosłownie". Nasze relacje też nie były zdrowe, matka też przechodziła przez depresję i ogólnie ma swoje problemy psychiczne.
Mój problem polega na tym, że jak wspominałem, niedawno skończyłem 25 lat. Do tej pory nie czułem się przygnębiony, powiem że takie życie mi odpowiadało. Przyzwyczaiłem się do tego. Uznałem, że gdy moja matka umrze(ma poważne problemy zdrowotne z nowotworem), która mnie utrzymuje skończę ze sobą i tak żyłem z roku na rok w "sielance". Nigdy nie myślałem o dziewczynie lub grupach znajomych, nie miałem facebooka, naszej klasy, nic, taki odludek. Ale teraz... powiedzmy przechodzę mały kryzys "wieku średniego". Przeżyłem już ćwierć wieku na tej planecie i gdy patrzę w tył... duszę się w środku(miałem już kilka takich "duszliwych" momentów w życiu, ale później o nich szybko zapominałem i wracałem do swojego regularnego życia bez krzty skruchy... może za kilka dni znowu tak będzie?). Lata zmarnowane, przeżycia których już nigdy nie doświadczę(pierwsza miłość w młodzieńczym wieku, pierwszy pocałunek, stosunek, związek z młodą dziewczyną), nie mówiąc już o karierze zawodowej i sukcesie. Jestem zbyt niesamodzielny, nieporadny życiowo i aspołeczny, mam dwie lewe ręce, jestem bez wykształcenia(w szkole chociaż się starałem nigdy nie miałem średniej powyżej 3.8), nie umiem planować, nie wiem czego chcę, gdy natchnie mnie motywacja bardzo szybko ją tracę w obawie przed porażką. 3 lata temu planowałem wyjechać do Anglii na własną rękę, wymysliłem sobie że tam przylecę, na google maps sprawdziłem jakiś hostel, potem pokój, jobcenter, wiecie, takie planowanie i "marzenie". Jednak potem przychodziło do mnie moje fobie, na forach jak głupi pytałem się w jaki sposób wykupić bilet miesięczny w Londynie na odpowiednią strefę, byłem tak nieporadny że nawet tak proste sprawy mnie przerastały, a co dopiero cały wyjazd. Najgorsze jest to, ze nie czułem wyrzutów sumienia. Podobnie jak jechałem do Szwajcarii na sprzedaż po domach... byłem bardzo podekscytowany, pewny siebie, ale po tygodniu już wróciłem "do mamusi" , bo kompletnie się do tego nie nadawałem, nawet brakowało mi odwagi pukać do drzwi ludzi... .
Obudziłem się z tą przysłowiową ręką w nocniku... będąc z niczym i z nikim. Sam jak palec, bez perspektyw, czując się przez całe życie jak ten "special snowflake", patrząc też na ludzi z góry samemu nie mając nic. Nie czuję się jak człowiek, nie czuję się facetem, nic nie potrafię, nie jestem męski, nie jestem "człowieczy". Nie mam własnej osobowości, przynależności. Pomimo, że domowa atmosfera była zawsze patologiczna ja nie mogłem się zidentyfikować. W podstawówce wszyscy pochodzili z dobrych rodzin lekarskich, jedyni kumple jakich miałem byli porządni odnoszący ogromne sukcesy swoją ciężką nauką i pracą, byli zaradni i nie byli niedorajdami życiowymi... chociaż jeden z nich był również samotny, ale nie był aspołeczny, wychodził do ludzi, integrował się. Moje pozadomowe "środowisko" było porządne, może dlatego nigdy nie przeszedłem na "żłą" drogę ucieczki w narkotyki i rozboje? Ale gdy tak sobie o tym pomyślę to nigdy nie kwalifikowałbym się do grona ludzi "normalnych", a środowiska patologiczne czy nadmiernie "rozrywkowe" mnie żenowały. Nawet z tymi "patologicznymi" bym się nie zidentyfikował, bo nawet nie piję alkoholu, nie palę(kręci mi się w głowie po dwóch fajkach), nie jestem agresywny(tylko w grach, ale jeżeli chodzi o bójkę to wymiękam ze strachu chociaż żadnej nie przegrałem), wulgarny, pomimo mojej pokaźnej(otyłość 136) figury(na łyso wyglądam "mało inteligentnie", co zawsze mnie krępowało, pomimo że jestem mało inteligentny i niekumaty..., może tylko czasami w swojej psychozie?... może jestem jak taki rottweiler, ale chowany wśród owiec... bez tożsamości...) i wzrostu(186). Czasami myślę, że jestem takim większym dzieckiem, do 18 roku życia chodziłem z matką do fryzjera, bo "się wstydziłem" sam, tak samo jeżeli chodziło o jakieś ciuchy... . Gdy myślę o ludziach prowadzących normalne rozmowy, nawet gadki o byle czym, mających swoje zainteresowania, pracę, obowiązki, życie i doświadczenia(jak chociażby wspomniane wcześniej miłostki czy po prostu życie...), plany czuję się jak kamień, który jest ale tak naprawdę nie żyje, tylko obserwuje, w którego nie da się tchnąć życia, bo jest to po prostu niemożliwe. Nie wiem może coś jest z moją psychiką nie tak. Pisząc to wszystko łzawię się, ale z drugiej strony potrafię się śmiać jak czytam gdy kogoś zastrzelono czy przejechał go pociąg. Gubię się w swoich myślach i pragnieniach... .
Na nowo zacząłem myśleć o samobójstwie, strzeleniu sobie w głowę. Wiem, że samobójstwo to ostateczność, nawet jeżeli życie się przegrało to wciąż są jakieś doznania, doświadczenia, emocje nawet jeżeli miałby to być ból i zawód. Śmierć jest ostateczna, wyłączają się wtedy wszystkie doznania, emocje, uczucia, bóle, smutki i radości... tak jakbym nigdy nie powstał. Często życzę sobie tego, że chciałbym się nigdy nie narodzić i mam pretensje do matki, że zdecydowała się na rodzenie dzieci będąc w patologicznym związku i samą nie będącą do końca sprawną psychicznie. Jestem nieudacznikiem do kwadratu, wiecznym dzieckiem, marzycielem, człowieczą jednostką wegetującą przez życie, obserwującą jak mijają ją przed nosem życiowe chwile, których już nie będzie można już przeżyć, bo są jednorazowe. Jest to jak tortura... czuję się torturowany.... stworzony, by wszystko oglądać przez szybę wiedząc, że samemu nigdy nie będzie tego dane zaznać... więc po co w ogóle powstałem? By cierpieć z tego powodu?
Jestem słaby, ale mam nadzieję, że zbiorę sobie siły by ze sobą ostatecznie skończyć... trzymając ten pistolet w dłoni, żebym nie spanikował... bowiem nie chcę marnować ostatnich lat młodości w psychiatryku lub jako nieudacznik nad którym trzeba się użalać... wiem, że na świecie są miliardy ludzi z o wiele gorszymi problemami niż moje... ja tak naprawdę nie mam problemów, życie mnie niczego nie nauczyło, nie wymusiło, jednak naszedł mnie ten nagły żal, że nie doświadczyłem swojej młodości i dorosłego życia jak inni ludzie... . Wczoraj postawiłem sobie taki cel, że jeżeli przez następny rok nic nie zrobię w swoim życiu, to muszę ze sobą skończyć by uniknąc psychiatryka lub bezdomności. Dzisiaj zacząłem głodówkę(całe życie byłem otyły i nigdy się nie odchudzałem), zacznę na nowo próbować szukać pracy by zdobyć doświadczenie, później o kwalifikacjach. Chociaż na miłość z moją osobowością i stosunkiem do życia nie mam szans, to chociaż chciałbym się usamodzielnić..., ale wątpię czy coś z tego wyjdzie, bo szybko tracę motywację... zobaczę.
Podziwiam kogoś, kto chociaż częściowo przeczytał ten zlepek nie trzymających się kupy wypocin .
Na dole dam też linki do dyskusji na innych forach, gdzie udzieliłem dalszych odpowiedzi:
EDIT: niestety nie mogę linkować, ale mam wpis na forum psychologia net pl i na abczdrowie w dziale psychologi