06 Sie 2016, Sob 23:23, PID: 564053
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 06 Sie 2016, Sob 23:29 przez Zenit.)
Cześć,
od kilku dni przechodzę bardzo trudny dla mnie okres i muszę się wygadać. Jako że nie mam żadnych znajomych, a na najbliższą wizytę u psychoterapeuty muszę poczekać do poniedziałku, wygadam się tutaj. Mam nadzieję, że ktoś to przeczyta (i coś odpisze).
Mam 30 lat, jestem osobą schizoidalną, od 11 lat nie posiadam żadnych znajomych, od dziewięciu miesięcy nie pracuję. Zanim przejdę do wątku tytułowego, napiszę krótko, jak znalazłem się w obecnym – powiedzmy to wprost – dość przykrym położeniu.
Problemy z nawiązywaniem relacji pojawiły się u mnie w gimnazjum, gdzie byłem przez trzy lata gnębiony psychicznie przez okolicznych dresiarzy. Dodatkowo od dziecka się jąkam, mam wrodzoną wadę uzębienia, przez co byłem i ciągle jestem szczerbaty (dopiero niedawno zdecydowałem się jej pozbyć i rozpocząłem leczenie), a we wczesnym dzieciństwie miałem nie najlepszy kontakt z tatą.
Przed gimnazjum nie byłem może bardzo towarzyski, ale zawsze miałem różnych kolegów i koleżanki. Po gimnazjum udało mi się jeszcze nawiązać jakieś relacje w liceum. Później pogrążyłem się w samotności. Pięć lat studiów upłynęło dość szybko. Chodziłem na zajęcia, a w wolnym czasie trenowałem na domowej siłowni, oglądałem porno, a potrzeby towarzyskie „zaspokajałem” w schizoidalnych fantazjach.
Studia skończyłem w lipcu 2010 roku. O dziwo, już we wrześniu tego samego roku rozpocząłem płatny staż, który sam sobie załatwiłem. Po zakończeniu stażu dwukrotnie (najpierw w 2011, a później w 2013 roku) i również samodzielnie znalazłem sobie pracę. Na pierwszy rzut oka dorosłe życie wychodziło mi nie najgorzej. Wprawdzie byłem nietowarzyskim dziwakiem oraz dalej mieszkałem z rodzicami, ale pracowałem i zarabiałem, czyli wybiłem się na ograniczoną samodzielność.
Kłopot polegał na tym, że z całego serca nienawidziłem branży, do której trafiłem. Po przepracowaniu łącznie 4,5 roku nadszedł dzień, w którym przeszedłem załamanie. Zrezygnowałem z zajmowanej posady oraz powziąłem stanowcze postanowienie, że przenigdy nie wrócę do dziennikarstwa (to ta znienawidzona branża). Od grudnia ubiegłego roku siedzę na bezrobociu. Żyję z oszczędności i pomocy rodziców, z którymi dalej mieszkam.
Doszliśmy wreszcie do zaanonsowanego w tytule wątku śmierci rodziców (mam nadzieję, że ktoś dotrwał do tego akapitu). Rodzice powtarzali mi wprawdzie od dzieciństwa, że muszę się starać, bo jeśli nie będę tego robił, to zginę, gdy ich zabraknie. Niemniej aż do minionego wtorku temat śmierci rodziców był dla mnie suchą abstrakcją. Tzn. zakładałem oczywiście, że kiedyś umrą, ale „kiedyś” nie miało żadnego namacalnego kształtu.
Co stało się we wtorek? W zasadzie nic. Po prostu nagle się „obudziłem” i dotarło do mnie, że tata kończy właśnie 67 lat, a mamie stuknie w grudniu 58. To niesamowite i przerażające uczucie. Czuję się tak, jakbym w wieku 13 lat zapadł w letarg i teraz się z niego obudził. Dopiero teraz poczułem całym sobą, że śmierć rodziców to realna przyszłość. Dodajmy – być może nie taka odległa przyszłość. Szczególnie chodzi tu o tatę, który za zaledwie trzy lata stanie się 70-letnim starcem. Na początku lipca zmarła jego najstarsza siostra. Miała 80 lat.
Od wtorku niemalże codziennie płaczę. Trudno mi się na czymkolwiek skupić. Ciągle nachodzą mnie przyjemne wspomnienia z dzieciństwa. Rodzice są tam o wiele młodsi. Nie mogę znieść tego kontrastu. Dopiero teraz – po tylu latach – poczułem ciężar samotności. Moje relacje z rodzicami (szczególnie z tatą) nigdy nie były głębokie, ale to najbliżsi mi ludzie. Poza nimi nie mam nikogo. Dosłownie nikogo (nie licząc psychoterapeuty, do którego chodzę od stycznia). Obawiam się, że gdy ich zabraknie, to naprawdę zginę.
W moim przebudzeniu najgorsze jest właśnie poczucie samotności. Z upiorną przyszłością mierzę się w wyobraźni sam. Za każdym razem przegrywam i zalewam się łzami. Po raz pierwszy w życiu marzę o nawiązaniu przyjaźni, a pojawiające się od wielu lat fantazje dotyczące życia w związku z kobietą nabrały żywych barw. Zrozumiałem i poczułem, jak ważni są dla mnie inni ludzie.
Na razie powtarzam sobie, że rodzice są w dobrej formie, że przy odrobinie szczęścia obydwoje powinni dożyć do 80. roku życia. Tyle że w tym „optymistycznym” scenariuszu tacie zostało raptem 13 lat życia. O negatywnych scenariuszach wolę nie myśleć.
od kilku dni przechodzę bardzo trudny dla mnie okres i muszę się wygadać. Jako że nie mam żadnych znajomych, a na najbliższą wizytę u psychoterapeuty muszę poczekać do poniedziałku, wygadam się tutaj. Mam nadzieję, że ktoś to przeczyta (i coś odpisze).
Mam 30 lat, jestem osobą schizoidalną, od 11 lat nie posiadam żadnych znajomych, od dziewięciu miesięcy nie pracuję. Zanim przejdę do wątku tytułowego, napiszę krótko, jak znalazłem się w obecnym – powiedzmy to wprost – dość przykrym położeniu.
Problemy z nawiązywaniem relacji pojawiły się u mnie w gimnazjum, gdzie byłem przez trzy lata gnębiony psychicznie przez okolicznych dresiarzy. Dodatkowo od dziecka się jąkam, mam wrodzoną wadę uzębienia, przez co byłem i ciągle jestem szczerbaty (dopiero niedawno zdecydowałem się jej pozbyć i rozpocząłem leczenie), a we wczesnym dzieciństwie miałem nie najlepszy kontakt z tatą.
Przed gimnazjum nie byłem może bardzo towarzyski, ale zawsze miałem różnych kolegów i koleżanki. Po gimnazjum udało mi się jeszcze nawiązać jakieś relacje w liceum. Później pogrążyłem się w samotności. Pięć lat studiów upłynęło dość szybko. Chodziłem na zajęcia, a w wolnym czasie trenowałem na domowej siłowni, oglądałem porno, a potrzeby towarzyskie „zaspokajałem” w schizoidalnych fantazjach.
Studia skończyłem w lipcu 2010 roku. O dziwo, już we wrześniu tego samego roku rozpocząłem płatny staż, który sam sobie załatwiłem. Po zakończeniu stażu dwukrotnie (najpierw w 2011, a później w 2013 roku) i również samodzielnie znalazłem sobie pracę. Na pierwszy rzut oka dorosłe życie wychodziło mi nie najgorzej. Wprawdzie byłem nietowarzyskim dziwakiem oraz dalej mieszkałem z rodzicami, ale pracowałem i zarabiałem, czyli wybiłem się na ograniczoną samodzielność.
Kłopot polegał na tym, że z całego serca nienawidziłem branży, do której trafiłem. Po przepracowaniu łącznie 4,5 roku nadszedł dzień, w którym przeszedłem załamanie. Zrezygnowałem z zajmowanej posady oraz powziąłem stanowcze postanowienie, że przenigdy nie wrócę do dziennikarstwa (to ta znienawidzona branża). Od grudnia ubiegłego roku siedzę na bezrobociu. Żyję z oszczędności i pomocy rodziców, z którymi dalej mieszkam.
Doszliśmy wreszcie do zaanonsowanego w tytule wątku śmierci rodziców (mam nadzieję, że ktoś dotrwał do tego akapitu). Rodzice powtarzali mi wprawdzie od dzieciństwa, że muszę się starać, bo jeśli nie będę tego robił, to zginę, gdy ich zabraknie. Niemniej aż do minionego wtorku temat śmierci rodziców był dla mnie suchą abstrakcją. Tzn. zakładałem oczywiście, że kiedyś umrą, ale „kiedyś” nie miało żadnego namacalnego kształtu.
Co stało się we wtorek? W zasadzie nic. Po prostu nagle się „obudziłem” i dotarło do mnie, że tata kończy właśnie 67 lat, a mamie stuknie w grudniu 58. To niesamowite i przerażające uczucie. Czuję się tak, jakbym w wieku 13 lat zapadł w letarg i teraz się z niego obudził. Dopiero teraz poczułem całym sobą, że śmierć rodziców to realna przyszłość. Dodajmy – być może nie taka odległa przyszłość. Szczególnie chodzi tu o tatę, który za zaledwie trzy lata stanie się 70-letnim starcem. Na początku lipca zmarła jego najstarsza siostra. Miała 80 lat.
Od wtorku niemalże codziennie płaczę. Trudno mi się na czymkolwiek skupić. Ciągle nachodzą mnie przyjemne wspomnienia z dzieciństwa. Rodzice są tam o wiele młodsi. Nie mogę znieść tego kontrastu. Dopiero teraz – po tylu latach – poczułem ciężar samotności. Moje relacje z rodzicami (szczególnie z tatą) nigdy nie były głębokie, ale to najbliżsi mi ludzie. Poza nimi nie mam nikogo. Dosłownie nikogo (nie licząc psychoterapeuty, do którego chodzę od stycznia). Obawiam się, że gdy ich zabraknie, to naprawdę zginę.
W moim przebudzeniu najgorsze jest właśnie poczucie samotności. Z upiorną przyszłością mierzę się w wyobraźni sam. Za każdym razem przegrywam i zalewam się łzami. Po raz pierwszy w życiu marzę o nawiązaniu przyjaźni, a pojawiające się od wielu lat fantazje dotyczące życia w związku z kobietą nabrały żywych barw. Zrozumiałem i poczułem, jak ważni są dla mnie inni ludzie.
Na razie powtarzam sobie, że rodzice są w dobrej formie, że przy odrobinie szczęścia obydwoje powinni dożyć do 80. roku życia. Tyle że w tym „optymistycznym” scenariuszu tacie zostało raptem 13 lat życia. O negatywnych scenariuszach wolę nie myśleć.