23 Kwi 2017, Nie 15:18, PID: 629123
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 21 Sie 2018, Wto 11:55 przez BlankAvatar.)
Co prawda temat wiąże się poniekąd z innym wątkiem, ale postanowiłam mimo tego założyć nowy, licząc na odzew do tego konkretnego przypadku.
Otóż generalnie moim problemem jest, ten sławetny cytat: "Cóż za ponury absurd...żeby o życiu decydować za młodu, kiedy jest się kretynem."
No i cóż, mając te 18 lat nie bardzo wiedziałam co chcę robić (tak naprawdę wiedziałam, ale włożyłam to między bajki, o czym w dalszej części) starałam się myśleć praktycznie, byłam wtedy przekonana że na studia nie pójdę, bo i tak nie ma kierunku, który by mnie interesował, bądź na który bym się nadawała. No okej, po prawdzie to były, ale były to tzw. "", więc wyszłam z założenia, że to nie ma sensu, stwierdziłam że obiorę sobie zawód X, bo po tym przecie na pewno pracę będę miała. No i tak to się potoczyło, że oblałam maturę. To jest - z matematyki. Nie poprawiałam. Przecież i tak nie miałam zamiaru iść na studia, a X zawód można było zdobyć bez nich.
No więc, poszłam do szkoły, która umożliwiła mi zdobycie X zawodu. Z początku wkręciłam się w to, ale po dwóch semestrach ten początkowy zapał gdzieś uciekł, zrozumiałam że to nie jest to, co chciałabym robić. Ponadto, zobaczyłam że "uczelnia" to taka . Mimo tego dociągnęłam do końca, bo szkoda było roku.
A co teraz?
Mam 23 lata. W zawodzie i tak nie pracuję, bo zwyczajnie ciężko gdzieś zahaczyć. Z moim miernym skillem (, brak dyplomu, brak sensownego doświadczenia, długi brak styczności z branżą), jeszcze trudniej.
Siedzę w jakieś , sfrustrowana mając przed sobą jedynie perspektywę kolejnej roboty. Z poczuciem że przez swoją własną głupotę, zamknęłam przed sobą wiele drzwi.
Chciałabym to zmienić. Chciałabym zrobić prawo jazdy. Chciałabym zdać maturę i iść na studia.
Myślę że w tym momencie najbardziej osiągalne jest dla mnie prawko. Myślę, że to, już by mi dało więcej możliwości pod kątem pracy.
Natomiast jeśli chodzi o maturę, to, to już jest coś "grubszego" i nie wiem czy bym podołała. Nie wiem nawet jak teraz te egzaminy wyglądają, ale o ile z polskim i angielskim, myślę że nie miałabym jakiś większych problemów, o tyle matematyka...no powiedzmy, że to byłby dosyć spory problem.
Mam totalnie nie-ścisły umysł i jestem tym tzw "humanistom" z krwi i kości. Wiem, że wiele ludzi tak teraz mówi, ale mówię to całkowicie serio. Począwszy od podstawówki, a skończywszy na lo, nauczyciele się zawsze dziwili, jak to jest, że na polskim/angielskim dobrze sobie radzę, jestem aktywna na lekcjach jestem oczytana, a na matematyce, fizyce, chemii, zamieniam się w kompletnego tumana, który nie potrafi policzyć najprostszych rzeczy.
Z matematyką miałam problem odkąd pamiętam. Pamiętam już w podstawówce moją bezsilną złość, dlaczego jak pani tłumaczyła coś na lekcji, to wszyscy w trymiga łapali o co chodzi, a ja nie. Nie wspominam o tym, jakie rodzice mieli do tego podejście - pretensje i awantury o to, że miałam jedynkę na jedynce. Pamiętam jak bodajże w gimnazjum, ojciec próbował mi wytłumaczyć o co chodzi z ułamkami. W końcu w przypływie złości, zagroził mi że mi spierze dupsko pasem, jeśli nie podam w tej chwili poprawnego wyniku - chyba nie ciężko się domyślać, że efekt był taki, że dostałam napadu paniki i spazmatycznego płaczu, a jak nie rozumiałam tych ułamków, tak dalej nie rozumiałam.
W liceum trafiłam na ostrą nauczycielkę, która mnie nie lubiła. Lekcje to był dla mnie horror. Miałam korepetycje, ale i tak ledwo wyciągałam na dopa, bo wstyd mi zwyczajnie było, gdy koleś mi coś tłumaczył i okazywało się że ja nie potrafię nawet dobrze liczyć.
Miałam poprawkę praktycznie co roku. Starałam się, ale nauczycielka skutecznie mnie gasiła, gdy przykładowo miałam rozwiązać na tablicy zadanie, które pierwszy raz w życiu potrafiłam sama rozwiązać, bez żadnej podpowiedzi. Pamiętam, że jednak z jakąś tam drobną rzeczą się pomyliłam i w efekcie padło "siadaj jedynka". Bądź jakaś niezapowiedziana kartkówka. Dobrze rozwiązałam. To miała być pierwsza w moim życiu piątka z matmy. Po chwili jednak okazało że się nie do końca dobrze narysowałam jakiś wykres czy co to było i ostatecznie dostałam marnego dopa. To dołowało. Z łaski dostałam na koniec w trzeciej klasie tą dwóję, bo "matury i tak nie zdam".
Przepraszam że was zanudzam tą krótką historyjką "ja i matematyka", ale chciałam po prostu nakreślić mój poziom kretynizmu w tej dziedzinie nauki
Być może mam jakąś dyskalkulię bądź inne upośledzenie na tym polu. Pracując w sklepie zauważyłam, że potrafią mylić mi się podobne do siebie cyferki.
A teraz po tym długim wstępie, przechodząc do sedna do tego o czym chciałam głównie napisać, a co jest moim jeszcze większym albo i największym problemem...
Nie chcę być programistą. Nie chcę być grafikiem. Księgową. Architektem. Czy też nauczycielem. Ani nie chcę być fryzjerką czy też kosmetyczką. Ja...chciałabym być pisarką. Pisać książki. Pisać teksty piosenek. Pisać scenariusze. Chciałabym być krytykiem filmowym. Być piosenkarką. Tworzyć. Być artystą.
Zazdroszczę ludziom, którzy chcą być tymi programistami, inżynierami, kucharzami, fryzjerkami. Bo to "przyziemne", realne. A to czego ja tak naprawdę chcę i o czym marzę jest...sami wiecie. I na tym polega moja tragedia.
Właściwie nie robię nic w tym kierunku. Poza pisaniem wspólnego opowiadania z netowymi "friendami", okazjonalne pisanie tekstów do szuflady, czy oglądaniem seriali/filmów, udzielaniem się na portalach filmowych.
A tymczasem jestem...pomocą w przedszkolu wel woźną na dobrą sprawę. Możecie sobie tylko wyobrazić jak bardzo jest to dołujące i frustrujące.
Bo widzicie, ja nie wierzę. Po prostu nie wierzę że będę mogła kiedykolwiek to robić w życiu. I to mnie boli i zjada od środka. Jednocześnie nie wierzę, bronię się przed tym, ale coś w środku mnie do tego przyzywa, mówi że nigdy nie będę szczęśliwa jeśli nie pójdę tą drogą.
Pisałabym że chciałabym iść na studia. Chciałabym iść na filmoznastwo. Wiem, wy jak i większość osób powie, że to głupota, szaleństwo, że lepiej żebym poszła na jakieś administracje, IT- itd. (bez urazy), bo tylko po ścisłych i technicznych jest praca, a tak to "ni ma" roboty.
I nie wiem tak naprawdę co robić. Iść za sercem czy za rozumem. Do tego dochodzi fobia, która tak wszystko utrudnia i komplikuje.
PS. Możecie się teraz pośmiać.Stu
Otóż generalnie moim problemem jest, ten sławetny cytat: "Cóż za ponury absurd...żeby o życiu decydować za młodu, kiedy jest się kretynem."
No i cóż, mając te 18 lat nie bardzo wiedziałam co chcę robić (tak naprawdę wiedziałam, ale włożyłam to między bajki, o czym w dalszej części) starałam się myśleć praktycznie, byłam wtedy przekonana że na studia nie pójdę, bo i tak nie ma kierunku, który by mnie interesował, bądź na który bym się nadawała. No okej, po prawdzie to były, ale były to tzw. "", więc wyszłam z założenia, że to nie ma sensu, stwierdziłam że obiorę sobie zawód X, bo po tym przecie na pewno pracę będę miała. No i tak to się potoczyło, że oblałam maturę. To jest - z matematyki. Nie poprawiałam. Przecież i tak nie miałam zamiaru iść na studia, a X zawód można było zdobyć bez nich.
No więc, poszłam do szkoły, która umożliwiła mi zdobycie X zawodu. Z początku wkręciłam się w to, ale po dwóch semestrach ten początkowy zapał gdzieś uciekł, zrozumiałam że to nie jest to, co chciałabym robić. Ponadto, zobaczyłam że "uczelnia" to taka . Mimo tego dociągnęłam do końca, bo szkoda było roku.
A co teraz?
Mam 23 lata. W zawodzie i tak nie pracuję, bo zwyczajnie ciężko gdzieś zahaczyć. Z moim miernym skillem (, brak dyplomu, brak sensownego doświadczenia, długi brak styczności z branżą), jeszcze trudniej.
Siedzę w jakieś , sfrustrowana mając przed sobą jedynie perspektywę kolejnej roboty. Z poczuciem że przez swoją własną głupotę, zamknęłam przed sobą wiele drzwi.
Chciałabym to zmienić. Chciałabym zrobić prawo jazdy. Chciałabym zdać maturę i iść na studia.
Myślę że w tym momencie najbardziej osiągalne jest dla mnie prawko. Myślę, że to, już by mi dało więcej możliwości pod kątem pracy.
Natomiast jeśli chodzi o maturę, to, to już jest coś "grubszego" i nie wiem czy bym podołała. Nie wiem nawet jak teraz te egzaminy wyglądają, ale o ile z polskim i angielskim, myślę że nie miałabym jakiś większych problemów, o tyle matematyka...no powiedzmy, że to byłby dosyć spory problem.
Mam totalnie nie-ścisły umysł i jestem tym tzw "humanistom" z krwi i kości. Wiem, że wiele ludzi tak teraz mówi, ale mówię to całkowicie serio. Począwszy od podstawówki, a skończywszy na lo, nauczyciele się zawsze dziwili, jak to jest, że na polskim/angielskim dobrze sobie radzę, jestem aktywna na lekcjach jestem oczytana, a na matematyce, fizyce, chemii, zamieniam się w kompletnego tumana, który nie potrafi policzyć najprostszych rzeczy.
Z matematyką miałam problem odkąd pamiętam. Pamiętam już w podstawówce moją bezsilną złość, dlaczego jak pani tłumaczyła coś na lekcji, to wszyscy w trymiga łapali o co chodzi, a ja nie. Nie wspominam o tym, jakie rodzice mieli do tego podejście - pretensje i awantury o to, że miałam jedynkę na jedynce. Pamiętam jak bodajże w gimnazjum, ojciec próbował mi wytłumaczyć o co chodzi z ułamkami. W końcu w przypływie złości, zagroził mi że mi spierze dupsko pasem, jeśli nie podam w tej chwili poprawnego wyniku - chyba nie ciężko się domyślać, że efekt był taki, że dostałam napadu paniki i spazmatycznego płaczu, a jak nie rozumiałam tych ułamków, tak dalej nie rozumiałam.
W liceum trafiłam na ostrą nauczycielkę, która mnie nie lubiła. Lekcje to był dla mnie horror. Miałam korepetycje, ale i tak ledwo wyciągałam na dopa, bo wstyd mi zwyczajnie było, gdy koleś mi coś tłumaczył i okazywało się że ja nie potrafię nawet dobrze liczyć.
Miałam poprawkę praktycznie co roku. Starałam się, ale nauczycielka skutecznie mnie gasiła, gdy przykładowo miałam rozwiązać na tablicy zadanie, które pierwszy raz w życiu potrafiłam sama rozwiązać, bez żadnej podpowiedzi. Pamiętam, że jednak z jakąś tam drobną rzeczą się pomyliłam i w efekcie padło "siadaj jedynka". Bądź jakaś niezapowiedziana kartkówka. Dobrze rozwiązałam. To miała być pierwsza w moim życiu piątka z matmy. Po chwili jednak okazało że się nie do końca dobrze narysowałam jakiś wykres czy co to było i ostatecznie dostałam marnego dopa. To dołowało. Z łaski dostałam na koniec w trzeciej klasie tą dwóję, bo "matury i tak nie zdam".
Przepraszam że was zanudzam tą krótką historyjką "ja i matematyka", ale chciałam po prostu nakreślić mój poziom kretynizmu w tej dziedzinie nauki
Być może mam jakąś dyskalkulię bądź inne upośledzenie na tym polu. Pracując w sklepie zauważyłam, że potrafią mylić mi się podobne do siebie cyferki.
A teraz po tym długim wstępie, przechodząc do sedna do tego o czym chciałam głównie napisać, a co jest moim jeszcze większym albo i największym problemem...
Nie chcę być programistą. Nie chcę być grafikiem. Księgową. Architektem. Czy też nauczycielem. Ani nie chcę być fryzjerką czy też kosmetyczką. Ja...chciałabym być pisarką. Pisać książki. Pisać teksty piosenek. Pisać scenariusze. Chciałabym być krytykiem filmowym. Być piosenkarką. Tworzyć. Być artystą.
Zazdroszczę ludziom, którzy chcą być tymi programistami, inżynierami, kucharzami, fryzjerkami. Bo to "przyziemne", realne. A to czego ja tak naprawdę chcę i o czym marzę jest...sami wiecie. I na tym polega moja tragedia.
Właściwie nie robię nic w tym kierunku. Poza pisaniem wspólnego opowiadania z netowymi "friendami", okazjonalne pisanie tekstów do szuflady, czy oglądaniem seriali/filmów, udzielaniem się na portalach filmowych.
A tymczasem jestem...pomocą w przedszkolu wel woźną na dobrą sprawę. Możecie sobie tylko wyobrazić jak bardzo jest to dołujące i frustrujące.
Bo widzicie, ja nie wierzę. Po prostu nie wierzę że będę mogła kiedykolwiek to robić w życiu. I to mnie boli i zjada od środka. Jednocześnie nie wierzę, bronię się przed tym, ale coś w środku mnie do tego przyzywa, mówi że nigdy nie będę szczęśliwa jeśli nie pójdę tą drogą.
Pisałabym że chciałabym iść na studia. Chciałabym iść na filmoznastwo. Wiem, wy jak i większość osób powie, że to głupota, szaleństwo, że lepiej żebym poszła na jakieś administracje, IT- itd. (bez urazy), bo tylko po ścisłych i technicznych jest praca, a tak to "ni ma" roboty.
I nie wiem tak naprawdę co robić. Iść za sercem czy za rozumem. Do tego dochodzi fobia, która tak wszystko utrudnia i komplikuje.
PS. Możecie się teraz pośmiać.Stu