25 Kwi 2018, Śro 19:48, PID: 743612
(Ten post był ostatnio modyfikowany: 25 Kwi 2018, Śro 19:50 przez verti.)
Wiem, że sporo było takich tematów, ale postanowiłem także swój założyć.
Czuję taki bezsens życia jak chyba nigdy. Uleciał ze mnie ten pozytywny ciąg, który czułem jakiś czas temu. Miałem już w swoim życiu bardzo trudne okresy w których byłem na dnie, teraz niby nie jestem, ale i tak mam wielką ochotę nie ruszyć nawet palcem. Tak jak Al Bundy z tego kultowego amerykańskiego serialu (swoją drogą ostatnio zacząłem oglądać go na nowo i cholernie dużo jest w nim gorzkiej prawdy).
Jestem na etapie zmiany miejsca zamieszkania i pracy. Teoretycznie powinienem się cieszyć, że wychodzę z marazmu byłej firmy i kiepskiego regionu do życia. Jednak wcale nie jestem jakoś szczególnie zadowolony. Nawet nie boję się tak bardzo tej pracy, bo mam oszczędności i jak mi nie wyjdzie to zwyczajnie wyjadę za granicę. Po prostu odczuwam duży brak sensu moich dalszych działań. Nie chcę mi się kompletnie wstawać rano z łóżka, robić te wszystkie rzeczy. Szykować sobie jedzenie i inne pierdoły. Tak jak napisałem już w jednym temacie - wolałbym mieć 75 lat, być zdrowy, mieć normalną emeryturę, a parę lat później spokojnie umrzeć bez cierpienia fizycznego. Dobija mnie obecna sytuacja. Latem kończę 30 lat, a muszę cały czas mieszkać w obcych mieszkaniach z obcymi ludźmi. Ciągle się do nich dostosowywać. Niby mógłbym wynająć kawalerkę, ale jaki ma sens życie od pierwszego do pierwszego? Do domu rodzinnego wrócić nie mogę, wiele lat temu pisałem tutaj dlaczego, ale nawet fobicy nie mogli tego pojąć. Zresztą, z rodzicami i tak nie chce mieszkać. Wieczne kłótnie o chodzenie do kościoła i inne pierdoły wykończyłyby mnie psychicznie.
Kupno samochodu niespecjalnie poprawiło moje samopoczucie. Nie znam się na motoryzacji i jest dla mnie nudna jak flaki z olejem. Jak coś się zepsuje, to będzie problem, ponieważ nie mam smykałki do manualnych napraw, co zapewne mechanicy wykorzystają do cna. Po tygodniu regularnej jazdy zarysowałem już zderzak z prawej strony, przez moją życiową niedokładność. Nie chce mi się dbać o ten samochód. Dochodzą kolejne obowiązki jak mycie, serwisowanie, sprzątanie. Samochody mogłyby dla mnie nie istnieć, jak tylko kiedyś będę miał możliwość mieszkania w centrum miasta, to samochód sprzedam od razu.
Ale nie wiem, czy kiedykolwiek będę miał taką możliwość. Mógłbym choćby dzisiaj wyjechać za granicę, ale trzymają mnie tutaj studia, z którymi mam ogromny problem. Prawie wszystkie osoby z mojego roku mają jakieś zaległości i jak na razie nie mogą przystąpić nawet do pisania pracy inżynierskiej. Trafiłem do szkoły wyzyskiwaczy, w której jeden człowiek uwala większość osób, żeby musiały one zapłacić za kolejny semestr. Żebym jeszcze miał do nauczenia rzeczy, które da się wykuć, ale niestety to niemożliwe. Muszę się nauczyć tego co nie lubię, w ogóle nie umiem tego robić i nauczenie się podstaw zajmuje mi więcej niż przeciętnej osobie. A muszę dojść w tym do niezłego poziomu, żeby zdać. Nie chce mi się tego robić, zbieram się do tego od miesięcy. Za każdym razem jak siadam do danego kursu to po chwili zaczynam się nudzić i ziewać, a moja uwaga wędruje w zupełnie inne miejsce. Nie mam motywacji do nauki tego, potencjalnie zawalony semestr nie przekonuje mnie, żeby się za to wziąć. Z jednej strony powinienem już wyjechać i zarabiać te pieniądze, a z drugiej szkoda zostawiać studia przy końcu. Kolejny raz zresztą. To są moje trzecie studia których nie umiem dokończyć. Poza tym, i tak nic z nich nie będzie. Niczego się tam nie nauczyłem. Mocno wątpliwe jest to, że z samym papierkiem dostanę jakąkolwiek pracę w branży. Może gdybym kończył te studia normalnie (w wieku 23 lat) to miałbym szansę, ale nie w wieku 30...
Nie mam ochoty zmagać się z tym wszystkim. Kompletnie nie chce mi się tego robić, a podobno jakoś trzeba żyć. Na samobójstwo się nie zdecyduję, bo za daleko już doszedłem. Chyba jedyne co mnie w miarę utrzymuje mnie przy życiu to pasja, zainteresowania i przyjemności. Dobrze, że są takie rzeczy jak muzyka, sport, filmy, seriale czy gry komputerowe. To jednak za mało, żeby nie czuć ogólnego bezsensu do wstawania z łóżka. Gdybym miał jakieś talenty, umiał robić coś konkretnego to może czułbym się lepszy i potrzebny. Ale obecną pracę jaką wykonuje tak naprawdę może robić każdy. Jestem tak szarym człowiekiem, że bardziej się już nie da. Podobno łatwiej przez to wszystko przechodzić nie będąc samemu. Na kogoś kto mógłby mi się spodobać nie mam obecnie szans. A na związek z "normalną" kobietą, tym bardziej. Zbyt dużo spalonych mostów zostawiłem za sobą żeby ktokolwiek normalny mógł to zrozumieć i zaakceptować.
Moje życie prowadzi obecnie donikąd. Za późno wziąłem się za to wszystko. Jestem upośledzony społecznie, praca i jakieś kwalifikacje tego nie zmienią. Nie chce mi się uczyć wszystkiego od zera. Koniec świata mógłby być dla mnie choćby dzisiaj. I tak uważam, że jeśli nawet dożyje 60-tki (a przy obecnej chemii i chorobach różnie może być), to i tak nic ciekawego mnie nie czeka. Na pewne rzeczy jest już dla mnie za późno, a na niektóre za wcześnie. Mentalnie jestem starym dziadkiem, świadomym jak niewiele mi zostało i bez chęci do robienia czegokolwiek konstruktywnego w swoim życiu.
Czuję taki bezsens życia jak chyba nigdy. Uleciał ze mnie ten pozytywny ciąg, który czułem jakiś czas temu. Miałem już w swoim życiu bardzo trudne okresy w których byłem na dnie, teraz niby nie jestem, ale i tak mam wielką ochotę nie ruszyć nawet palcem. Tak jak Al Bundy z tego kultowego amerykańskiego serialu (swoją drogą ostatnio zacząłem oglądać go na nowo i cholernie dużo jest w nim gorzkiej prawdy).
Jestem na etapie zmiany miejsca zamieszkania i pracy. Teoretycznie powinienem się cieszyć, że wychodzę z marazmu byłej firmy i kiepskiego regionu do życia. Jednak wcale nie jestem jakoś szczególnie zadowolony. Nawet nie boję się tak bardzo tej pracy, bo mam oszczędności i jak mi nie wyjdzie to zwyczajnie wyjadę za granicę. Po prostu odczuwam duży brak sensu moich dalszych działań. Nie chcę mi się kompletnie wstawać rano z łóżka, robić te wszystkie rzeczy. Szykować sobie jedzenie i inne pierdoły. Tak jak napisałem już w jednym temacie - wolałbym mieć 75 lat, być zdrowy, mieć normalną emeryturę, a parę lat później spokojnie umrzeć bez cierpienia fizycznego. Dobija mnie obecna sytuacja. Latem kończę 30 lat, a muszę cały czas mieszkać w obcych mieszkaniach z obcymi ludźmi. Ciągle się do nich dostosowywać. Niby mógłbym wynająć kawalerkę, ale jaki ma sens życie od pierwszego do pierwszego? Do domu rodzinnego wrócić nie mogę, wiele lat temu pisałem tutaj dlaczego, ale nawet fobicy nie mogli tego pojąć. Zresztą, z rodzicami i tak nie chce mieszkać. Wieczne kłótnie o chodzenie do kościoła i inne pierdoły wykończyłyby mnie psychicznie.
Kupno samochodu niespecjalnie poprawiło moje samopoczucie. Nie znam się na motoryzacji i jest dla mnie nudna jak flaki z olejem. Jak coś się zepsuje, to będzie problem, ponieważ nie mam smykałki do manualnych napraw, co zapewne mechanicy wykorzystają do cna. Po tygodniu regularnej jazdy zarysowałem już zderzak z prawej strony, przez moją życiową niedokładność. Nie chce mi się dbać o ten samochód. Dochodzą kolejne obowiązki jak mycie, serwisowanie, sprzątanie. Samochody mogłyby dla mnie nie istnieć, jak tylko kiedyś będę miał możliwość mieszkania w centrum miasta, to samochód sprzedam od razu.
Ale nie wiem, czy kiedykolwiek będę miał taką możliwość. Mógłbym choćby dzisiaj wyjechać za granicę, ale trzymają mnie tutaj studia, z którymi mam ogromny problem. Prawie wszystkie osoby z mojego roku mają jakieś zaległości i jak na razie nie mogą przystąpić nawet do pisania pracy inżynierskiej. Trafiłem do szkoły wyzyskiwaczy, w której jeden człowiek uwala większość osób, żeby musiały one zapłacić za kolejny semestr. Żebym jeszcze miał do nauczenia rzeczy, które da się wykuć, ale niestety to niemożliwe. Muszę się nauczyć tego co nie lubię, w ogóle nie umiem tego robić i nauczenie się podstaw zajmuje mi więcej niż przeciętnej osobie. A muszę dojść w tym do niezłego poziomu, żeby zdać. Nie chce mi się tego robić, zbieram się do tego od miesięcy. Za każdym razem jak siadam do danego kursu to po chwili zaczynam się nudzić i ziewać, a moja uwaga wędruje w zupełnie inne miejsce. Nie mam motywacji do nauki tego, potencjalnie zawalony semestr nie przekonuje mnie, żeby się za to wziąć. Z jednej strony powinienem już wyjechać i zarabiać te pieniądze, a z drugiej szkoda zostawiać studia przy końcu. Kolejny raz zresztą. To są moje trzecie studia których nie umiem dokończyć. Poza tym, i tak nic z nich nie będzie. Niczego się tam nie nauczyłem. Mocno wątpliwe jest to, że z samym papierkiem dostanę jakąkolwiek pracę w branży. Może gdybym kończył te studia normalnie (w wieku 23 lat) to miałbym szansę, ale nie w wieku 30...
Nie mam ochoty zmagać się z tym wszystkim. Kompletnie nie chce mi się tego robić, a podobno jakoś trzeba żyć. Na samobójstwo się nie zdecyduję, bo za daleko już doszedłem. Chyba jedyne co mnie w miarę utrzymuje mnie przy życiu to pasja, zainteresowania i przyjemności. Dobrze, że są takie rzeczy jak muzyka, sport, filmy, seriale czy gry komputerowe. To jednak za mało, żeby nie czuć ogólnego bezsensu do wstawania z łóżka. Gdybym miał jakieś talenty, umiał robić coś konkretnego to może czułbym się lepszy i potrzebny. Ale obecną pracę jaką wykonuje tak naprawdę może robić każdy. Jestem tak szarym człowiekiem, że bardziej się już nie da. Podobno łatwiej przez to wszystko przechodzić nie będąc samemu. Na kogoś kto mógłby mi się spodobać nie mam obecnie szans. A na związek z "normalną" kobietą, tym bardziej. Zbyt dużo spalonych mostów zostawiłem za sobą żeby ktokolwiek normalny mógł to zrozumieć i zaakceptować.
Moje życie prowadzi obecnie donikąd. Za późno wziąłem się za to wszystko. Jestem upośledzony społecznie, praca i jakieś kwalifikacje tego nie zmienią. Nie chce mi się uczyć wszystkiego od zera. Koniec świata mógłby być dla mnie choćby dzisiaj. I tak uważam, że jeśli nawet dożyje 60-tki (a przy obecnej chemii i chorobach różnie może być), to i tak nic ciekawego mnie nie czeka. Na pewne rzeczy jest już dla mnie za późno, a na niektóre za wcześnie. Mentalnie jestem starym dziadkiem, świadomym jak niewiele mi zostało i bez chęci do robienia czegokolwiek konstruktywnego w swoim życiu.