09 Lis 2018, Pią 3:01, PID: 770524
Normalnie nigdy nie udzielam się na forach, ale tak się męczę, że w końcu zmusiłam się do wyrażenia moich spostrzeżeń i odczuć. Postaram się opisać jak najkrócej i najtreściwiej to, z czym tak się męczę i jak to się objawia oraz swoją teorię na ten temat czyli jak ja to rozumiem. Dużo tego wyszło i pewnie nikt tego nie przeczyta, ale cóż, przynajmniej się wypiszę.
Mam wiele wspólnego z różnymi typami zaburzeń osobowości jednak dominuje w tym osobowość unikająca. Nie jest to diagnoza żadnych "specjalistów'', tylko moje spostrzeżenie, bo skoro tak mi źle, to przecież coś mi być musi. Krytycznie odnoszę się do psychologów i psychiatrów, w moim życiu było ich całe mnóstwo i uważam, że ci prywatni są nastawieni tylko na wyciąganie kasy, a państwowych w ogóle nie obchodzi co ci jest. W rezultacie raz stawiali diagnozę, że to Asperger, raz, że depresja a innym znowu razem, że to borderline, chociaż, zapewne z powodu braku kompetencji, nikt się nigdy nie skonkretyzował.
A teraz do rzeczy. Nie będzie zaskoczeniem, gdy napiszę, że mój główny problem jest taki, że nie potrafię nawiązywać kontaktów z ludźmi. Praktycznie nie mam żadnych znajomych (a bardzo chciałabym ich mieć). Niestety muszę wspomnieć trochę o swojej przeszłości (chociaż nie cierpię tego robić...), aby nakreślić problem. Zaczęło się to mniej więcej w 4 klasie podstawówki wraz ze zmianą szkoły i kolejną przeprowadzką. Moi rodzice rozstali się też jakiś rok temu i już nie mieszkali razem (w związku z rozstaniem i przeprowadzkami parę razy zmieniałam szkoły). Szczerzę wątpię, by to (jakieś rozstanie, zmiana szkół i miejsca zamieszkania) miało aż taki katastroficzny wpływ na to, jaka się stałam (chociaż na pewno to pogorszyło). Bardziej myślę, że już miałam to w genach, a niedoskonałe i głupie ludzkie społeczeństwo (system edukacji, stereotypy, randomowi debile) tylko przybiło mi gwoździe do trumny. Wśród rówieśników zawsze byłam niewidzialna, zawsze czułam się jak duch, co zresztą zostało mi do teraz. Automatycznie alienowałam się od społeczeństwa (i nadal to robię), zupełnie wbrew mojej woli. Przez znaczną większość dni spędzonych w podstawówce i gimbazie jedyne słowa, które wypowiadałam to były "cześć'' i "jestem". Sami stwierdzicie, że to nienormalne. Nie odzywałam się do nikogo, chyba, że ktoś mnie o coś pytał to odpowiadałam, ale też jak najoszczędniej w słowach. Co dziwniejsze, z tymi, których znam (rodzina) rozmawiam zupełnie normalnie. Nie muszę wspominać, że nie cierpiałam (i nie cierpię) wypowiadać się przed grupą i stać przy tablicy. Nawet ciężko mi się odezwać do kogoś przez internet, a jestem na internetowych studiach. Co to ma być? Niby wszystko jest normalnie, ale tak naprawdę czuję, że umieram i to od bardzo długiego czasu. Nie tylko nie potrafię nawiązywać i utrzymywać kontaktów z ludźmi, ale wręcz męczę się, gdy jestem z nimi, chociaż chciałabym z nimi być. Moje życie zupełnie nie zależy ode mnie, nie mam na nie żadnego wpływu. Jak mam wytrzymać w tej rzeczywistości? Jaką mam w niej przyszłość? Kiedy zamknę się w swoim świecie to chcę wyjść do rzeczywistości, a jak jestem w rzeczywistości, to chcę do mojego świata. I nie, niestety nie mam autyzmu, a chciałabym mieć zamiast tego g*wna, bo zamknęłabym się w swoim świecie i wszystkich i wszystko miałabym w d*pie. Szlag mnie trafia jak ludzie współczują tym "biednym" autystom poszkodowanym przez los, a tacy jak ja co mają powiedzieć? Właśnie ironicznie nic. Nie wiadomo co im jest, nie mają jak i komu o tym powiedzieć, w związku z tym uważają się za totalne g*wno, nie mają swojego miejsca na ziemi, ani żadnej przyszłości.
Nie, nie jestem rozhisteryzowaną nastolatką szukającą atencji, mam lat +23 i zaczynam już czwarte studia. Z poprzednich oczywiście szybko zrezygnowałam, bo przeszkadzali mi dobierający się w grupki, weseli, dogadujący się i cieszący się życiem ludzie, a ja zawsze stałam samotna, wyalienowana i nieszczęśliwa, nie potrafiąca zagadać, ani sprawić, żeby ludzie mnie jakkolwiek polubili. Szczerze nienawidzę siebie i swojego życia, jestem żałosnym, upośledzonym społecznie życiowym przegrywem, któremu nikt nie chce, nie potrafi, czy nie może pomóc, a ja nie mam na to żadnego wpływu, że taka jestem i nic nie mogę zmienić. Codzienne myśli samobójcze są u mnie na porządku dziennym, chociaż nie potrafię się zabić, za co jeszcze bardziej siebie nienawidzę. Moje życie nie jest życiem, tylko wegetacją, czekaniem na śmierć. Jestem jak w ostatnim stadium raka, tyle, że psychicznego, a agonia jest długa i bolesna. Czuję się tak bardzo rozczarowana swoim życiem i wszystkimi nadziejami, jakie wiązałam z tym, że nawiąże jakiś kontakt i spotkam bratnią duszę, że w sumie nic dziwnego, że stałam się tak pesymistyczna, jak to tylko możliwe, a czarne myśli zajmują taką powierzchnie mojego łba, że już dawno powinnam od nich zdechnąć. Przez to wszystko dla obcych ludzi, którzy ze mną przebywają myślę, że wydaję się być chłodna, zła, lub zadzierająca nosa, chociaż przy bliższym poznaniu jestem zupełnie inna, ale nikt się przecież tego nie domyśli. Ludzie czują ode mnie negatywną energię i tym bardziej omijają mnie szerokim łukiem, jestem tego pewna.
Co właściwie sprawia mi takie cierpienie? Największe cierpienie sprawia mi to, że ta choroba jest częścią mojego charakteru, dotyczy ona samej mojej egzystencji, bytu samego w sobie. Jest częścią charakteru, którego nienawidzę, przez to g*wno zamiast cieszyć się życiem mam w sobie największego wroga, którego chcę się pozbyć. Nie macie nawet pojęcia jak to jest. Ludzie mogą mieć niską samoocenę, przy czym zawsze mają ją z jakiegoś powodu. Różnica pomiędzy mną a nimi jest taka: oni na przykład nie mają pracy/dziewczyny/chłopaka, zarabiają za mało, są nieatrakcyjni itp. a ja po prostu nienawidzę swojego charakteru i to jest głównym powodem. Mam wrażenie, że ludzie tego nie rozumieją, bo przeważnie akceptują siebie i to co robią, nawet jeśli nie daje im to radości. Inna sprawa to, że mam również drugą część mojej osobowości, którą odbieram neutralnie i to właśnie tą osobowość pokazuję, gdy jestem przy kimś, kogo znam (rodzina). Przy obcych ludziach jestem ciągle tą, której nie cierpię, a przy znajomych jestem po prostu sobą. Cały paradoks polega na tym, że zanim kogoś poznasz, to ktoś jest dla ciebie obcy, a jeśli automatycznie się alienuję, a w dodatku odpycham ludzi, to jak mogę to zrobić? Żeby było jeszcze gorzej, jak pisałam nie mam autyzmu i męczę się ciągłym siedzeniem w domu, ale nie mam gdzie wychodzić, bo przecież wszędzie są obcy ludzie... Mówić komuś takiemu jak ja, żeby się zmienił i wyszedł do ludzi to tak, jakby powiedzieć ślepemu, żeby zobaczył i mieć do niego pretensje, że nie widzi. Co jeszcze jest tragicznego w tej przypadłości? Że jest niewidzialna. Jak ktoś jest inwalidą - każdy to widzi, jak ktoś jest ślepy - każdy na niego uważa, jak ktoś ma autyzm - tak samo, a jak ktoś stoi naburmuszony i nie podejmuje rozmów co ludzie sobie myślą? Trudno, taki już jest... (a ja właśnie taka nie jestem, nie akceptuję tego i nie zgadzam się z tym) Wielka niesprawiedliwość spotkała mnie na tym świecie i strasznie żałuję, że nie zdechłam przy porodzie.
A teraz w końcu najważniejsze - moja teoria, czyli słowa wyjaśnień. Można zapytać, dlaczego wbrew swej woli pokazuję ludziom charakter, którego nienawidzę ("fałszywą siebie")? Normalnie ludzie postrzegają rzeczywistość ze swojego punktu widzenia, ja mam tak, że przy innych mój punkt widzenia zostaje przytłoczony. Gdy jestem w grupie wśród obcych ludzi moje "prawdziwe ja" zostaje tak jakby przez nich przytłoczone. Przebywanie w grupie zabiera mi siebie. W rezultacie zostaje ta żenująca beznadzieja, której tak nie cierpię. A więc można powiedzieć, że wcale nie nienawidzę siebie, tylko to, co geny i społeczeństwo ze mną zrobiły. Koniec końców nikt o tym nie wie i nikogo to zresztą nie obchodzi. W końcu nikt nie dzieli osobowości ludzi na "prawdziwe" i "nie prawdziwe" (udawanie i sztuczne uśmiechy w pracy to innego...). Każdy uważa, że każdy człowiek jest integralną częścią samego siebie, że stanowi po prostu całość i jest takim, jakim go widzimy i poznajemy (chyba, że świadomie pokazuje się z innej strony). U mnie niestety tak nie jest. Mimowolnie ukrywam swój charakter przed innymi i usuwam się w cień, a to, co oni widzą jest tylko sztucznym, nienaturalnym i przypadkowym tworem tego, co zrobiła ze mnie rzeczywistość i geny.
Jeśli wytrzymałeś/aś do końca, to gratuluję. Nienawidzę tego tematu i zamiast rozkminiać co mi jest wolałabym chociażby wyjść do kina ze znajomymi i normalnie cieszyć się życiem... Uważam, że to, co mi jest (zaburzenia osobowości, czy jakaś inna, nie opisana jeszcze przez nikogo choroba) za nieuleczalne. Cierpię już na to przez kilkanaście lat, a przeżyłam tak długo, bo zawsze odwracałam sobie czymś uwagę i miałam nadzieję, że to przejdzie i w końcu będę szczęśliwa. Jednak to nie przejdzie już nigdy, a ciężko ciągle siedzieć w domu, w swoim świecie i fantazjować, gdy całe życie przechodzi obok. W tym wypadku samobójstwo wydaje się być naturalnym następstwem, chociaż wcale nie chcę się zabijać. Najpewniej i tak to zrobię (no bo jakie mam szanse zaistnienia w rzeczywistości z czymś takim?) tylko muszę do tego dojrzeć. Tragedią jest też to, że czuję się jakbym przeszła z dziesięć wojen światowych jedna po drugiej, a przecież żadna wielka krzywda mnie nie spotkała, nikt mnie nie torturował, nie wyśmiewał się, nikt mi nie umarł. To ciągłe poczucie wegetacji i zmarnowanego życia jest nie do zniesienia, to chyba jedno z najgorszych cierpień psychicznych jakie istnieją. G*wno g*wien. Koszmar koszmarów.
Mam wiele wspólnego z różnymi typami zaburzeń osobowości jednak dominuje w tym osobowość unikająca. Nie jest to diagnoza żadnych "specjalistów'', tylko moje spostrzeżenie, bo skoro tak mi źle, to przecież coś mi być musi. Krytycznie odnoszę się do psychologów i psychiatrów, w moim życiu było ich całe mnóstwo i uważam, że ci prywatni są nastawieni tylko na wyciąganie kasy, a państwowych w ogóle nie obchodzi co ci jest. W rezultacie raz stawiali diagnozę, że to Asperger, raz, że depresja a innym znowu razem, że to borderline, chociaż, zapewne z powodu braku kompetencji, nikt się nigdy nie skonkretyzował.
A teraz do rzeczy. Nie będzie zaskoczeniem, gdy napiszę, że mój główny problem jest taki, że nie potrafię nawiązywać kontaktów z ludźmi. Praktycznie nie mam żadnych znajomych (a bardzo chciałabym ich mieć). Niestety muszę wspomnieć trochę o swojej przeszłości (chociaż nie cierpię tego robić...), aby nakreślić problem. Zaczęło się to mniej więcej w 4 klasie podstawówki wraz ze zmianą szkoły i kolejną przeprowadzką. Moi rodzice rozstali się też jakiś rok temu i już nie mieszkali razem (w związku z rozstaniem i przeprowadzkami parę razy zmieniałam szkoły). Szczerzę wątpię, by to (jakieś rozstanie, zmiana szkół i miejsca zamieszkania) miało aż taki katastroficzny wpływ na to, jaka się stałam (chociaż na pewno to pogorszyło). Bardziej myślę, że już miałam to w genach, a niedoskonałe i głupie ludzkie społeczeństwo (system edukacji, stereotypy, randomowi debile) tylko przybiło mi gwoździe do trumny. Wśród rówieśników zawsze byłam niewidzialna, zawsze czułam się jak duch, co zresztą zostało mi do teraz. Automatycznie alienowałam się od społeczeństwa (i nadal to robię), zupełnie wbrew mojej woli. Przez znaczną większość dni spędzonych w podstawówce i gimbazie jedyne słowa, które wypowiadałam to były "cześć'' i "jestem". Sami stwierdzicie, że to nienormalne. Nie odzywałam się do nikogo, chyba, że ktoś mnie o coś pytał to odpowiadałam, ale też jak najoszczędniej w słowach. Co dziwniejsze, z tymi, których znam (rodzina) rozmawiam zupełnie normalnie. Nie muszę wspominać, że nie cierpiałam (i nie cierpię) wypowiadać się przed grupą i stać przy tablicy. Nawet ciężko mi się odezwać do kogoś przez internet, a jestem na internetowych studiach. Co to ma być? Niby wszystko jest normalnie, ale tak naprawdę czuję, że umieram i to od bardzo długiego czasu. Nie tylko nie potrafię nawiązywać i utrzymywać kontaktów z ludźmi, ale wręcz męczę się, gdy jestem z nimi, chociaż chciałabym z nimi być. Moje życie zupełnie nie zależy ode mnie, nie mam na nie żadnego wpływu. Jak mam wytrzymać w tej rzeczywistości? Jaką mam w niej przyszłość? Kiedy zamknę się w swoim świecie to chcę wyjść do rzeczywistości, a jak jestem w rzeczywistości, to chcę do mojego świata. I nie, niestety nie mam autyzmu, a chciałabym mieć zamiast tego g*wna, bo zamknęłabym się w swoim świecie i wszystkich i wszystko miałabym w d*pie. Szlag mnie trafia jak ludzie współczują tym "biednym" autystom poszkodowanym przez los, a tacy jak ja co mają powiedzieć? Właśnie ironicznie nic. Nie wiadomo co im jest, nie mają jak i komu o tym powiedzieć, w związku z tym uważają się za totalne g*wno, nie mają swojego miejsca na ziemi, ani żadnej przyszłości.
Nie, nie jestem rozhisteryzowaną nastolatką szukającą atencji, mam lat +23 i zaczynam już czwarte studia. Z poprzednich oczywiście szybko zrezygnowałam, bo przeszkadzali mi dobierający się w grupki, weseli, dogadujący się i cieszący się życiem ludzie, a ja zawsze stałam samotna, wyalienowana i nieszczęśliwa, nie potrafiąca zagadać, ani sprawić, żeby ludzie mnie jakkolwiek polubili. Szczerze nienawidzę siebie i swojego życia, jestem żałosnym, upośledzonym społecznie życiowym przegrywem, któremu nikt nie chce, nie potrafi, czy nie może pomóc, a ja nie mam na to żadnego wpływu, że taka jestem i nic nie mogę zmienić. Codzienne myśli samobójcze są u mnie na porządku dziennym, chociaż nie potrafię się zabić, za co jeszcze bardziej siebie nienawidzę. Moje życie nie jest życiem, tylko wegetacją, czekaniem na śmierć. Jestem jak w ostatnim stadium raka, tyle, że psychicznego, a agonia jest długa i bolesna. Czuję się tak bardzo rozczarowana swoim życiem i wszystkimi nadziejami, jakie wiązałam z tym, że nawiąże jakiś kontakt i spotkam bratnią duszę, że w sumie nic dziwnego, że stałam się tak pesymistyczna, jak to tylko możliwe, a czarne myśli zajmują taką powierzchnie mojego łba, że już dawno powinnam od nich zdechnąć. Przez to wszystko dla obcych ludzi, którzy ze mną przebywają myślę, że wydaję się być chłodna, zła, lub zadzierająca nosa, chociaż przy bliższym poznaniu jestem zupełnie inna, ale nikt się przecież tego nie domyśli. Ludzie czują ode mnie negatywną energię i tym bardziej omijają mnie szerokim łukiem, jestem tego pewna.
Co właściwie sprawia mi takie cierpienie? Największe cierpienie sprawia mi to, że ta choroba jest częścią mojego charakteru, dotyczy ona samej mojej egzystencji, bytu samego w sobie. Jest częścią charakteru, którego nienawidzę, przez to g*wno zamiast cieszyć się życiem mam w sobie największego wroga, którego chcę się pozbyć. Nie macie nawet pojęcia jak to jest. Ludzie mogą mieć niską samoocenę, przy czym zawsze mają ją z jakiegoś powodu. Różnica pomiędzy mną a nimi jest taka: oni na przykład nie mają pracy/dziewczyny/chłopaka, zarabiają za mało, są nieatrakcyjni itp. a ja po prostu nienawidzę swojego charakteru i to jest głównym powodem. Mam wrażenie, że ludzie tego nie rozumieją, bo przeważnie akceptują siebie i to co robią, nawet jeśli nie daje im to radości. Inna sprawa to, że mam również drugą część mojej osobowości, którą odbieram neutralnie i to właśnie tą osobowość pokazuję, gdy jestem przy kimś, kogo znam (rodzina). Przy obcych ludziach jestem ciągle tą, której nie cierpię, a przy znajomych jestem po prostu sobą. Cały paradoks polega na tym, że zanim kogoś poznasz, to ktoś jest dla ciebie obcy, a jeśli automatycznie się alienuję, a w dodatku odpycham ludzi, to jak mogę to zrobić? Żeby było jeszcze gorzej, jak pisałam nie mam autyzmu i męczę się ciągłym siedzeniem w domu, ale nie mam gdzie wychodzić, bo przecież wszędzie są obcy ludzie... Mówić komuś takiemu jak ja, żeby się zmienił i wyszedł do ludzi to tak, jakby powiedzieć ślepemu, żeby zobaczył i mieć do niego pretensje, że nie widzi. Co jeszcze jest tragicznego w tej przypadłości? Że jest niewidzialna. Jak ktoś jest inwalidą - każdy to widzi, jak ktoś jest ślepy - każdy na niego uważa, jak ktoś ma autyzm - tak samo, a jak ktoś stoi naburmuszony i nie podejmuje rozmów co ludzie sobie myślą? Trudno, taki już jest... (a ja właśnie taka nie jestem, nie akceptuję tego i nie zgadzam się z tym) Wielka niesprawiedliwość spotkała mnie na tym świecie i strasznie żałuję, że nie zdechłam przy porodzie.
A teraz w końcu najważniejsze - moja teoria, czyli słowa wyjaśnień. Można zapytać, dlaczego wbrew swej woli pokazuję ludziom charakter, którego nienawidzę ("fałszywą siebie")? Normalnie ludzie postrzegają rzeczywistość ze swojego punktu widzenia, ja mam tak, że przy innych mój punkt widzenia zostaje przytłoczony. Gdy jestem w grupie wśród obcych ludzi moje "prawdziwe ja" zostaje tak jakby przez nich przytłoczone. Przebywanie w grupie zabiera mi siebie. W rezultacie zostaje ta żenująca beznadzieja, której tak nie cierpię. A więc można powiedzieć, że wcale nie nienawidzę siebie, tylko to, co geny i społeczeństwo ze mną zrobiły. Koniec końców nikt o tym nie wie i nikogo to zresztą nie obchodzi. W końcu nikt nie dzieli osobowości ludzi na "prawdziwe" i "nie prawdziwe" (udawanie i sztuczne uśmiechy w pracy to innego...). Każdy uważa, że każdy człowiek jest integralną częścią samego siebie, że stanowi po prostu całość i jest takim, jakim go widzimy i poznajemy (chyba, że świadomie pokazuje się z innej strony). U mnie niestety tak nie jest. Mimowolnie ukrywam swój charakter przed innymi i usuwam się w cień, a to, co oni widzą jest tylko sztucznym, nienaturalnym i przypadkowym tworem tego, co zrobiła ze mnie rzeczywistość i geny.
Jeśli wytrzymałeś/aś do końca, to gratuluję. Nienawidzę tego tematu i zamiast rozkminiać co mi jest wolałabym chociażby wyjść do kina ze znajomymi i normalnie cieszyć się życiem... Uważam, że to, co mi jest (zaburzenia osobowości, czy jakaś inna, nie opisana jeszcze przez nikogo choroba) za nieuleczalne. Cierpię już na to przez kilkanaście lat, a przeżyłam tak długo, bo zawsze odwracałam sobie czymś uwagę i miałam nadzieję, że to przejdzie i w końcu będę szczęśliwa. Jednak to nie przejdzie już nigdy, a ciężko ciągle siedzieć w domu, w swoim świecie i fantazjować, gdy całe życie przechodzi obok. W tym wypadku samobójstwo wydaje się być naturalnym następstwem, chociaż wcale nie chcę się zabijać. Najpewniej i tak to zrobię (no bo jakie mam szanse zaistnienia w rzeczywistości z czymś takim?) tylko muszę do tego dojrzeć. Tragedią jest też to, że czuję się jakbym przeszła z dziesięć wojen światowych jedna po drugiej, a przecież żadna wielka krzywda mnie nie spotkała, nikt mnie nie torturował, nie wyśmiewał się, nikt mi nie umarł. To ciągłe poczucie wegetacji i zmarnowanego życia jest nie do zniesienia, to chyba jedno z najgorszych cierpień psychicznych jakie istnieją. G*wno g*wien. Koszmar koszmarów.