13 Paź 2010, Śro 1:30, PID: 225426
Witam, potrzebuję technik/pomysłów na odwarunkowanie fizycznego (nie psychologicznego) lęku w danej sytuacji. A jak nie to chociaż napiszę co mi leży na wątrobie.Już wyjaśniam o co chodzi.
Kiedy poszedłem na studia miałem trudny okres w życiu, delikatnie mówiąc. Nie chcę tu się wdawać w szczegóły, dość, że moja odporność na stres spadła do zera. Wydarzenia takie jak pójście na studia dodatkowo to pogłębiły.
No nieważne, istotne jest to, że teraz budynek uczelni kojarzy mi się z tym trudnym okresem. Stres początku studiów, deprecha, inne lęki.
I mimo, że o ile poczyniłem znaczące postępy jeśli chodzi o fobię, to widok tego budynku, jego zapach, kolory, wnętrze mnie dobija.
:mur:
Np. dziś siedzę na wykładzie. Ogólnie luz blues, nikt nic ode mnie na sto procent nie będzie chciał, mam już tam dobrych znajomych, wszystko jest ok. Ale mimo to siedzę na tej sali i pocę się jak królik, a stres mnie wykańcza. Psychologicznie jestem spokojny, ale moja fizjologia mnie zdradza. :-(
Co istotne, efekt ten jest najsilniejszy w salach, w których miałem zajęcia na pierwszym roku (najbardziej się wtedy denerwowałem). W salach, które poznałem później jest o wiele, wiele słabszy. Trochę zawsze jest, bo jak pisałem, sam zapach budynku uczelni wywołuje u mnie stres.
Co istotne, kiedy spotykam kolegów poza uczelnią (nawet nie na imprezach, po prostu na przystanku, innym wydziale czy w drodze do szkoły) rozmawiam stosunkowo swobodnie, ale w momencie, gdy przekraczamy progi uczelni czuję, jak siły mnie opuszczają. Psychologicznie nic się nie zmienia, po prostu mój organizm tak reaguje-nie na ludzi, sytuację czy coś, tylko na budynek! Odruch Pawłowa.
A ponieważ stres zabija, można powiedzieć żartem, że ten budynek mnie zabija.
Myślałem, czy by albo nie pić alkoholu artyman: przed zajęciami codziennie trochę, aby to odwarunkować, ewentualnie pobrać przez jakiś czas środki uspokajające. Oba te rozwiązania mają jednak spore wady, poza tym nie wiadomo, czy rzeczywiście coś rozwiążą.
Kiedy poszedłem na studia miałem trudny okres w życiu, delikatnie mówiąc. Nie chcę tu się wdawać w szczegóły, dość, że moja odporność na stres spadła do zera. Wydarzenia takie jak pójście na studia dodatkowo to pogłębiły.
No nieważne, istotne jest to, że teraz budynek uczelni kojarzy mi się z tym trudnym okresem. Stres początku studiów, deprecha, inne lęki.
I mimo, że o ile poczyniłem znaczące postępy jeśli chodzi o fobię, to widok tego budynku, jego zapach, kolory, wnętrze mnie dobija.
:mur:
Np. dziś siedzę na wykładzie. Ogólnie luz blues, nikt nic ode mnie na sto procent nie będzie chciał, mam już tam dobrych znajomych, wszystko jest ok. Ale mimo to siedzę na tej sali i pocę się jak królik, a stres mnie wykańcza. Psychologicznie jestem spokojny, ale moja fizjologia mnie zdradza. :-(
Co istotne, efekt ten jest najsilniejszy w salach, w których miałem zajęcia na pierwszym roku (najbardziej się wtedy denerwowałem). W salach, które poznałem później jest o wiele, wiele słabszy. Trochę zawsze jest, bo jak pisałem, sam zapach budynku uczelni wywołuje u mnie stres.
Co istotne, kiedy spotykam kolegów poza uczelnią (nawet nie na imprezach, po prostu na przystanku, innym wydziale czy w drodze do szkoły) rozmawiam stosunkowo swobodnie, ale w momencie, gdy przekraczamy progi uczelni czuję, jak siły mnie opuszczają. Psychologicznie nic się nie zmienia, po prostu mój organizm tak reaguje-nie na ludzi, sytuację czy coś, tylko na budynek! Odruch Pawłowa.
A ponieważ stres zabija, można powiedzieć żartem, że ten budynek mnie zabija.
Myślałem, czy by albo nie pić alkoholu artyman: przed zajęciami codziennie trochę, aby to odwarunkować, ewentualnie pobrać przez jakiś czas środki uspokajające. Oba te rozwiązania mają jednak spore wady, poza tym nie wiadomo, czy rzeczywiście coś rozwiążą.